Muzyczne anime nie jest czymś ani szczególnie nowym, ani niespotykanym. Zaczynając od niezliczonych serii o idolach i idolkach, przez K-ON!, a kończąc na bardziej „klasycznych” tytułach jak Nodame Cantabile czy Your lie in April możemy śmiało powiedzieć, że rynek jest spory i ciężko jest się wyróżnić czymś na czego widok fan będzie w stanie powiedzieć „Tego jeszcze nie było”. A jednak widząc opis Kono oto Tomare tak właśnie zareagowałam ponieważ z serią poświęconą japońskiemu instrumentowi koto się jeszcze nie spotkałam.

Według tradycji chrześcijańskiej Jezus potrzebował 3 dni aby powstać z martwych. Mi ten proces zajął trochę dłużej, ale o to jestem. Ukończenie de facto studiów, utrata pracy i powrót na prowincję (z powodów czysto finansowych) sprawiło, że musiałam odnaleźć się w rzeczywistości w której mam tyle wolnego czasu, że nie jestem w stanie w całości go zmarnować. Pozostało mi więc szukać jakiś opcji zagospodarowania go. Nauka języków obcych? Bez sensu, mój mózg jest oporny na to. Spotykanie się ze znajomymi? Większość mieszka w innych częściach kraju. Aktywność fizyczna? Aż tak zdesperowana nie byłam… Zachęcona tym co widziałam na Twitterze stwierdziłam, że wrócę do korzeni i ponownie zacznę oglądać anime co porzuciłam kilka miesięcy po rozpoczęciu studiów. O ile pierwszy tytuł po który sięgnęłam okazał się być ogromnym rozczarowaniem i już byłam skłonna stwierdzić, że może to bieganie to nie jest taki zły pomysł, Twitter ponownie pospieszył z pomocą kusząc mnie tytułem o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, a który ładnie wyglądał. Niby się nie ocenia książki po okładce, ale w przypadku Kono oto Tomare okładka nie wprowadziła mnie w błąd.

Fabuła samej serii jakoś szczególnie skomplikowana na pierwszy rzut oka nie jest i rzekłabym, że reprezentuje „sportówkowy” schemat. Takezou Kurata jest nowo mianowanym przewodniczącym klubu koto w liceum Tokise i stoi przed problemem jakim jest brak członków. Większość tych, których znał ukończyła szkołę zaś wicedyrektor nie marzy o niczym tak mocno jak o zamknięciu, w jego oczach bezwartościowego, klubu. Niespodziewanie jednak z odsieczą przybywa Chika Kudou, którego zdaje się cała szkoła znać, przynajmniej z imienia, po tym jak kilka miesięcy wcześniej wdał się w konflikt, który zakończył się interwencją policji. Kurata początkowo nie podchodzi optymistycznie do tego wszystkiego i wręcz mówi Kudou, że ten nie może dołączyć do klubu koto zwłaszcza, że wspomniany wcześniej konflikt zakończył się zniszczeniem sklepu dziadka Chiki, który tworzył i sprzedawał owe instrumenty. Oczywiście nie wszystko okazuje się czarno-białe i wkrótce do dwójki chłopaków dołącza Satowa Hozuki. Dziewczyna zdaje się być odpowiedzią na wszystkie bolączki klubu: jest cudownym dzieckiem grającym na instrumencie od małego oraz następczynią Grupy Hozuki – znanej w Japonii szkoły uczącej grających na koto. Satowa widzi Tokise jako szansę na wzbogacenie swojego CV zdobywając tytuł Mistrza Kraju z mało znaczącym klubem przed rozpoczęciem profesjonalnej kariery nie specjalnie dbając o pozostałych członków.

Jak widać niczego oryginalnego tutaj nie mamy. Mały klub z przewodniczącym, który chce odzyskać jego dawny blask, utalentowany i niezrozumiany delikwent z przeszłością oraz arogancki geniusz chcący wykorzystać zapał innych do swoich celów. W kolejnych odcinkach poznajemy również znajomych Kudou, którzy decydują się dołączyć do grających na koto oraz Hiro, rówieśniczkę Kuraty, której początkowe zaangażowanie nie jest tak bezinteresowne jakby mogło się to wydawać. Mamy też oczywiście postać znudzonego nauczyciela-opiekuna, którego zainteresowanie klubem koto można by przyrównać do mojego zainteresowania ewolucją języka Hiri Motu. By stać się wspomnianymi wcześniej Mistrzami Kraju nami koto-amatorzy muszą pokonać elitarne szkoły niemalże specjalizujące się w grze na tym instrumencie i które pewnie ostatni raz przegrały cokolwiek w czasach młodości dziadków naszych bohaterów. Jak widać oryginalności tutaj zbyt wiele nie ma ponieważ podobne schematy były już serwowane wcześniej. Czym więc tak urzekło mnie Kono oto Tomare?

Przede wszystkim muzyką. Nie będę udawać, że przed obejrzeniem serii byłam wielką fanką koto ponieważ o ile o istnieniu instrumentu wiedziałam, to nigdy nie słyszałam (przynajmniej świadomie) jak brzmi. A jednak nawet początkowe utwory mające na celu pokazać kiepski stan klubu były dla mnie wciągające. Krok po kroku wszyscy dążą do zagrania czegoś co byłoby w stanie dotrzeć do każdej osoby na widowni i momentem kulminacyjnym tej podróży jest wykonany w ostatnim odcinku Tenkyuu. Dzięki temu nie jesteśmy porywani w świat muzyki bez przewodnika ponieważ razem z nowymi członkami uczymy się o istocie gry na koto, zasadach, nutach, różnych rodzajach instrumentu oraz o tym w jaki sposób przekazać swoje emocje słuchaczom.

Być może właśnie te emocje są jednym z bohaterów serii, a przynajmniej stanowią ważną część rozwoju naszych postaci. Nie chodzi tylko o oswojenie ich czy próbę radzenia sobie z nimi, ale wręcz o ich prawidłowe rozpoznanie i interpretację. I w tym wszystkim pomagają nie tylko inni członkowie klubu, którzy z biegiem czasu stają się dla siebie drugą rodziną, ale również muzyka będąca uniwersalnym językiem dla ludzi wszelkich narodowości i kultur. Lubię, kiedy charakter postaci w czasie trwania akcji się zmienia, zwłaszcza w pewien subtelny, niewymuszony sposób i moim zdaniem w Kono oto Tomare możemy zaobserwować taki właśnie rozwój nie tylko wśród głównych bohaterów, ale również postaci pobocznych.

A skoro już o bohaterach mowa to z większością polubiłam się niemalże od razu (zwłaszcza z Satową) zaś do reszty musiałam się przekonać z czasem. W sumie to chyba w przypadku tego tytułu nie było postaci na widok której reagowałabym głębokim wdechem irytacji bądź braku sympatii. O ile z żadną nie jestem w stanie się w 100% utożsamić (chyba prowadzę zbyt mało dramatyczne życie by być bohaterem anime) to jestem w stanie zrozumieć co nimi kieruje w życiu oraz widzę skąd czerpią motywację. Cieszy mnie, że nie stoją w miejscu, a ich charakter zmienia się stopniowo wraz ze zdobytym doświadczeniem. Nie przebiega to jednak na zasadzie punktu odcięcia i tak jak Satowa na przykład z biegiem czasu coraz lepiej radzi sobie z rozmawianiem o swoich uczuciach z resztą klubowiczów, to nadal mają miejsce sytuacje (zwłaszcza w mandze) gdzie uznaje, że wygodniejszym rozwiązaniem będzie przemilczenie pewnych rzeczy. Mimo wszystko każdemu krokowi do tyłu towarzyszą dwa kroki do przodu. Nawet postacie drugoplanowe otrzymują poświęcone im rozdziały, chociaż polemizowałabym czy zostały umieszczone we właściwym momencie. Historie uczniów rywalizujących z Tokise szkół zostały przedstawione w trakcie trwania konkursu co moim zdaniem wybija z rytmu w czasie oglądania. Po 2-3 odcinkach z innymi bohaterami wracamy na scenę, ale ja już osobiście nie czułam tego samego zapału i podekscytowania co na początku. Obecne mamy oczywiście wątki romantyczne z tym, że przedstawione są one w różny sposób. O ile w pierwszym przypadku mamy osoby kompletnie świadome swoich uczuć tylko jeszcze w 100% niegotowe na ich wypowiedzenie wprost, o tyle w drugim

Od strony technicznej anime prezentuje się poprawnie. Nie podobały mi się momentami statyczne fragmenty, które po prostu wyglądały jak pokolorowane panele z mangi. Jak już dostajemy animację palców w czasie gry to wygląda ona o niebo lepiej niż to co zapamiętałam chociażby z Nodame Cantabile czy Your Lie in April jednak też nie jest to coś na temat czego chciałabym się nie wiadomo ile rozpisywać. Na szczęście sam sposób rysowania jest niemal kropka w kropkę z nowych rozdziałów mangi, która moim skromnym zdaniem prezentuje się bardzo dobrze. Jeżeli chodzi o muzykę, bo w końcu jest to anime muzyczne, to podoba mi się. Nie będę udawała, że jestem wielkim znawcą gry na koto opisując technikę, rytm czy stopień trudności poszczególnych utworów bo to trochę jakby niewidomy opisywał postawiony przed nim obraz. Nie mam wiedzy na ten temat więc tylko dodam od siebie, że repertuar nie jest monotonny. Wykonywane są zarówno utwory klasyczne jak i współczesne aranżacje, od występów solowych po idealnie zsynchronizowane sceny grupowe, znajdzie się też coś dla amatorów śpiewu. Część ścieżki dźwiękowej się już praktycznie zadomowiła na moim telefonie, chociażby wspominane wcześniej Tenkyu. Openingi i endingi jakiegoś wybitnego wrażenia na mnie nie wywarły i te z pierwszej serii regularnie przewijałam. W drugim sezonie było już lepiej chociaż widząc opening momentami nie wiedziałam czy zaraz obejrzę okruchy życia z grą na koto czy jakiegoś battle shounena. I płatki róż… były tam płatki róż.

Czy Kono oto Tomare to seria bez wad? Oczywiście, że nie. Wspominałam wcześniej o momentami leniwej animacji na którą składają się zarówno statyczne panele jak i kilkukrotne wykorzystywanie scen z retrospekcji. Dodatkowo jak na 26 odcinków otrzymujemy masę materiału na temat przeszłości postaci. W 9 przypadkach na 10 mi to nie przeszkadza, jednak w odcinkach dziejących się w czasie zawodów było już tego dla mnie za dużo zwłaszcza, że w późniejszym czasie bohaterowie ci albo pojawiają się w pojedynczych scenach, albo wcale. Na samym początku wspominałam o schematyczności fabuły. O ile nadrabia ona pobocznymi wątkami mającymi na celu lepsze poznanie bohaterów lub rozwinięcie ich, to nie jestem w stanie ukryć faktu, że członków klubu rozpisywano chyba według strony TV Tropes. Tak samo ma się sprawa z głównymi arcami – jedyne czego brakuje to odcinków plażowych i w tym momencie muszę odpukać oraz splunąć za lewe ramię. Manga cały czas wychodzi więc liczę na lepsze rzucenie światła na pewne sprawy (np. przeszłość Chiki), które nie zostały jeszcze dokładnie omówione, a które mogą być naprawdę ciekawym dodatkiem do całej reszty. Komu polecam Kono oto Tomare? Miłośnikom muzyki, tym którzy lubią okruchy życia, osobom którym nie przeszkadza nastoletni angst i romans w tle, fanom bez specjalnych wymagań co do jakości animacji.
Ode mnie 8/10. Kontynuuję mangę – może moje OTP stanie się kanonem.
Od siebie pragnę dodać, że jeżeli doczytaliście do końca to bardzo dziękuję. W ciągu ostatnich 6 lat jedyne co pisałam to prace, gdzie stylistyka i interpunkcja pełniły role wybitnie drugoplanowe więc jestem świadoma tego, że tu i ówdzie może być jakiś zgrzyt. Oryginalnie planowałam notkę na temat zupełnie innej serii, ale po wyrażeniu swojego zdania na tumblrze spotkałam się z reakcją, która skłoniła mnie do spojrzenia w innym kierunku. A w ogóle to ta notka jest wstawiona nielegalnie bez konsultacji z obecnymi właścicielkami bloga więc możliwe, że zostanie usunięta (*ノωノ) Całuski
I był taki dobry blog… i nie ma blogu…
… bloga?
PolubieniePolubienie
Chyba zjadło kawałek tekstu, o tutaj:
„O ile w pierwszym przypadku mamy osoby kompletnie świadome swoich uczuć tylko jeszcze w 100% niegotowe na ich wypowiedzenie wprost, o tyle w drugim”
PolubieniePolubienie