Duże ilości serii naraz, czyli podsumowanie anime sezonu lato 2016

Beznadzieja, totalna beznadzieja… na tyle tytułów nie pojawiło się nic nowego o ratowaniu świata fantasy przez przeciętnego, wyalienowanego nastolatka! Wstyd i hańba. Gdyby nie trwające Re:Zero, to moja rewolucyjna teoria padłaby po zaledwie pół roku! Aaargh…
A tak już na serio to dziń dybry w kolejnym podsumowaniu. Zły sen o wiośnie należy już do przeszłości, za to kończący się animacyjny kwartał wypadł naprawdę dobrze. Jak na poziom sezonów letnich to nawet wzorowo – w ilości gatunków można było przebierać jak w ciuchlandowych koszach w dzień dostawy, a nawet znalazły się perełka lub dwie, które mogą być poważnymi kandydatami do najlepszego anime w roku. Z powodu tej samej klęski urodzaju nie dałam rady kontynuować Battery, choć to nie znaczy, że była to paskudna seria. Po prostu zabrakło mi czasu i weny, aby obejrzeć cokolwiek poza pierwszym odcinkiem. A Nanatsu gdzieś się zapodziało po drodze, bo się okazało, że to straszne fillery są i… i nie miałam czasu. Cóż, może kiedyś. I tak 25 serii to ilość wystarczająca, aby zdrowo okaleczyć sobie zdolność paczenia na świat.

Zagifić z wami chcę całą nooooc~ A, przepraszam, suche to było. No to po prostu – indżojujcie.

9db15b2946422232de08e4438e31e9c59410c18d_hq.gif
Rozgrzejcie się, bo czeka na was porządna dawka lania wody.

 

91 days

tumblr_oadljaoNR91unyhzko1_500.gif
Zły bimber użyty w dobrym celu jest dobrym bimbrem. Rzekłam.

Witajcie w naszym rzeczywistym świecie, a jakby tego było mało, witajcie nie w Japonii, ale w Stanach czasów Prohibicji. Mafijne porachunki są na porządku dziennym, o czym dobitnie przekonuje się Angelo Lagusa, mały chłopiec mieszkający razem z rodzicami oraz młodszym braciszkiem. Pewnego wieczora do ich domu przychodzi trzech zamaskowanych bandziorów, w tym przyjaciel pana Lagusy, niejaki Vincent Vanetti. Ojciec Angelo sprzeciwił się decyzji dona Vanetti, dlatego na niego i jego rodzinę zapadł wyrok śmierci. Tylko dlatego, że Angelo w kluczowym momencie ukrył w szafie, udało mu się umknąć z rzezi, ale trauma zabitych bliskich odcisnęła głębokie piętno na życiu chłopaka. Tak głębokie, że po siedmiu latach od ucieczki wraca do rodzinnego miasta Lawless, aby odpłacić mafii pięknym… a raczej krwawym za nadobne.

Chciałabym z całkowicie czystym sumieniem ocenić tę serię, ale niestety, nastąpiło opóźnienie w emisji odcinków i dopiero 30 września wypuszczono ostatni odcinek (a tu podsumowanko właśnie się opublikowało). Nie znaczy to jednak, że nie mam żadnej opinii. Była to solidna seria, pełna powagi i intryg, prawdziwych mafijnych porachunków i brudnych gierek. Z tego wszystkiego wyłamał się jedynie odcinek 4, który odpowiadał o wycieczce Avilio i Nero po Stanach, kiedy uciekali przed wynajętym zabójcą. Chyba nawet właśnie ten krótki, zabawny epizod podobał mi się ze wszystkiego najbardziej, czuć w tym było trochę klimat szalonych planów w stylu Izaaca i Mirii z Baccano!. Poza tym jednym odcinkiem, który miał chyba szczególnie wzbudzić sympatię do Nero oraz ukazać wątpliwości, czy zabicie go będzie dla Avilio taką łatwą sprawą, reszta serii trzymała wysoki poziom zakapiorstwa. Tu nie było miejsca na zbędne sceny i gagi z tyłka (no chyba że mówimy o Fango, ale to taka kreacja postaci), za to na kulkę między oczy lub targający wnętrznościami plottwist zawsze był dobry moment. Opening był jednym z lepszych w tym sezonie i zdecydowanie niemała w tym zasługa TK z Ling Tosite Sigure, który odpowiadał również za piosenki do Psycho-Passa czy Tokyo Ghoula. ELISA w endingu również stanowiła niemałą gratkę, jednak się kobiecina nie naśpiewała, niestety (albo stety, ending był bardzo klimatyczny). I jeszcze soundrack, świetna robota. Tym razem studio Shuka udźwignęło temat. Nawet graficznie nie było tu porównania do bylejakiej Durarary!!, choć nie powiem, Avilio czasami miewał nieco bardziej utytą twarz. Podsumowując – choć czarny koń sezonu toto może nie był, ale wybitnej klasy siwek już tak.

8/10 –  zbyt dużo angstów na serię to nie moje klimaty, dlatego nie postawię serii 9/10, ale i tak był to wyjątkowo udany seans. Tylko przymknijcie oko na jednego czarnoskórego Meksykanina w bordowym ponczo.

Amaama to Inazuma

Amaama to Inazuma - Episode 01 - Tsumugi kisses Kouhei_zpsz5xbmpzz.gif
Okazujące sobie czułość rodziny to prawdziwa rzadkość w anime. Śpieszmy się je doceniać!

Inazuka Kouhei to nauczyciel oraz ojciec samotnie wychowujący kilkuletnią córeczkę, Tsumugi. Nie jest łatwo być przykładnym japońskim pracoholikiem i opiekunem w jednym, dlatego główny bohater zaniedbuje dość mocno gotowanie, karmiąc siebie i małą jedynie odgrzewanymi mrożonkami. W końcu jednak dostrzega, że coś z ich życiem jest mocno nie tak i pod wpływem niejakiego przypadku trafia do pewnej knajpki na uboczu, prowadzonej przez matkę jednej ze swoich uczennic, Kotori. Ponieważ matka dziewczyny jest nieobecna, bo zaczyna robić karierę w telewizji, licealistka z nożofobią postanawia wziąć na klatę potrzebę przygotowania posiłku dla nieco nietypowych gości. I tak sensei, Kotori i Tsumugi zaczynają swoje kulinarne podboje, wspólnie przygotowując oraz ciesząc się kolejnymi obiadami.

Podtrzymuję to, że seria jest kochana i przyjemna, choć nie polecam oglądania jej na jedno posiedzenie. Wtedy na jaw wychodzi masakryczna miejscami schematyczność kolejnych odcinków, kiedy sprawa tygodnia (niekoniecznie drama, czasami chodzi po prostu o wprowadzenie nowej postaci) rozwiązywana jest podczas przygotowywania dania tygodnia. A na końcu mają miejsce zachwyty tygodnia. O matko, z Japończyków jest strasznie niewymagający naród, bo we wszelkich anime nadmiernie cieszą się jakimkolwiek żarełkiem… no chyba że mówimy o Shokugeki, wtedy zachwycają się jeszcze bardziej niż bardzo. Amaama to Inazuma jest dziwnym miksem Usagi Drop z Koufuku Graffiti (takie spokojne anime Shaftu o gotujących licealistkach) i choć szkoda, że seria nie postarała się opowiadać głównie o trudach i przyjemnościach wychowywania szkraba, to jednak pokazuje pewne prawdziwe problemy samotnego ojca, czym zdecydowanie wybija się ponad poziom sezonu. Tsumugi wciąż jest urocza i zaradna, nawet jeśli na przestrzeni dwunastu odcinków przeszła w tryb radośnie popiskującego przedszkolaka, a reszta ekipy z Inazuką-senseiem na czele jest dosłownie do rany przyłóż. Jeśli potrzebujecie więc dobrego termoforka na zbolałe serce (albo pomysłu na obiad), z pewnością warto zerknąć na tę serię.

7/10 – choć mam awersję do okruchów życia, to takie okruchy mogłabym jeść garściami jak popcorn.

Amanchu!

amanchu2
Ale fazaaa~

Zacznijmy od schematu, bo od czegoś one przecież istnieją – nastoletnia Futaba przenosi się z Tokio do jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego miasteczka leżącego nad brzegiem oceanu. Dziewczyna jest nieśmiała, a ponieważ wszystkie jej z trudem wypracowane przyjaciółki zostały w wielkim mieście, czuje się maksymalnie onieśmielona nową sytuacją. Pewnego dnia podczas jazdy skuterem natrafia na babinkę oraz (choć dziewczyna nie jest świadoma jej obecności) nurkującą wnuczkę. Starsza pani i Futaba rozmawiają przez chwilę, podziwiając piękno nadmorskich widoczków, dlatego widz nie wątpi już, gdzie skończy główna bohaterka. W szkole nastolatka spotyka szaloną Hikari, tak, tę nurkującą pannę, która bierze sobie Futabę na celownik i postanawia wciągnąć ją w morską toń… znaczy, wciągnąć do klubu nurkowania.

A to są okruchy życia, których po prostu nie znoszę. Uchowałam się tylko dlatego, że coś słabego i obyczajowego musiało wpaść do grafiku śniadań. Niech mnie ktoś oświeci – czy Aria the Animation, seria od tej samej autorki, też ma jakąś równie nadaktywną bez potrzeby bohaterkę? Arię miałam już od dawien dawna w planach, zachwycona pomysłem na Neo-Wenecję, ale teraz zaczynam się mocno wahać. Amanchu! miało wszelkie dobre pomysły w garści: nurkowanie jako nieznany przeciętnemu ananasowi z Polski sport, ocean, aby pokazywać piękne widoki, daleką prowincję, gdzie można nieco pofilozofować nad spokojem płynącego tam życia, licealistki w brzydkich kieckach, które promieniowałyby młodością i niewinnością… to nie. Wyszedł słaby zlepek komedii, szkolnego animu i wszędobylskiego przeciągania scen. I ta, za przeproszeniem, gęba Hikari, wiecznie w formie super deformed i z gwizdkiem w zębach. Futaba zresztą wcale nie jest lepsza, bo na informację, że w nurkowaniu najważniejsze jest oddychanie pod wodą (no shit, Sherlock, a co niby innego? stepowanie?), wyglądała co najmniej jak po archanielskim objawieniu. Dobra, spokojnie, wdech, wydech. Jeśli chcecie pozachwycać się spokojnym klimatem i widokami to ta seria spełnia wszystkie te wymagania; przeszkodą są jedynie nieciekawe do granic przyzwoitości japońskie dziewczątka. A jeśli i temu dajecie radę to spoko, nie jest wam straszne chyba nic.

4/10 – eee… nie. Zezwalam na jeżdżenie po mnie jak po łysej kobyle za brak gustu, ale po prostu nie. Z Amanchu! się kompletnie nie polubiliśmy.

B-Project: Kodou*Ambitious

tumblr_static_tumblr_static_filename_640.gif
I know, bro, I know…

Na dalekim, dalekim i nieprzewidywalnie dzikim wschodzie żyło sobie dziesięciu idoli. Byli oni członkami trzech zespołów: Kitakore, THRIVE oraz MooNs. Na rzecz specjalnego projektu (noszącego nazwę tak samo jak tytuł tego anime) połączyli się oni w jeden, wielki, biszowaty twór. Kiedy mieli już zadebiutować na swoim pierwszym ważniejszym koncercie, towarzystwo produkcyjne wyrolowało biednych chłopców z imprezy. W tym samym czasie do ekipy dołącza Pierwsza Dama B-Project – piękna Tsubasa, która zielonego pojęcia nie ma o przemyśle idolskim, ale ma robić za A&R całej grupy. Wydawałoby się, że kłody pod nogami wschodzących gwiazd ścielą się gęsto, a jednak młoda dziewczyna, odnaleziona gdzieś hen, hen, w zapyziałym sklepie z płytami, zaczyna docierać do serduszek przystojnych chłopców, a potem razem z nimi walczy o stołek popularności.

Myślałam, że to będzie tylko słaba reverse-haremówka. Ale nieee, to było słabe anime z idolami, które na doczepkę jest odrobinę słabą reverse-haremówką. Okej, na początku pośród bagienka sztampy widziałam pozytywy serii (jak nie jak tak, ja mam na to taśmy) – pokazanie od kulis etapu nagrywania piosenki w studiu było bardzo pouczające i stanowiło świetną podbudowę pod zaprezentowanie Piosenki Tygodnia i endingu w jednym. Serio, jak odrzućmy beznadziejnie utalentowaną heroinę na bok to wątek był dobry. W kolejnym odcinku kolejna grupa miała wywiad z jakąś durną redaktorką, która miała fioła na punkcie kocich uszek. Powiedzmy, że bywają i bogacze o pustych łbach, co myślą, że wszystko im wolno. Gdyby zignorować sposób, w jaki to pokazano, to wiele jest prawdy w tym, że gwiazda na początku kariery musi się sprzedawać w byle jaki sposób, akceptując dziwne warunki. Ale trzeci odcinek to już była totalna porażka. Trzecia grupa idoli brała udział w reklamie curry dla dzieci. I wiecie, jaka była finałowa scena tejże produkcji? Pięciu literalnie gołych chłopaków w gorących źródłach, na które natrafiono w cudowny sposób pośród łanów zielska. Aha. Dzieci podobno tak szybko dorastają, ale nie wiedziałam, że to miała być reklama dla podjaranych, dojrzewających dziewczynek z podstawówki (może z Fate kaleid, hę?). Dalej nie było lepiej – a to shoto-trap traci pamięć i przebiera się w damskie ciuszki, ale nikt nie ogarnia, że coś jest nie tak albo że warto sprzedać niusa tabloidom; a to podczas castingu do roli Okity pojawia się duch złego żołnierza i opętuje wszystkich dookoła, lecz wspaniałe trio idoli pokonuje go bambusowymi mieczami. To żadna ściema, tam naprawdę był z dupy wątek fantasy. I co z tego, że seria jest odpicowana i śliczna jak zorza polarna nad lodowcem? Osłabiło mnie to wszystko i wiedziałam, że jest to tylko głupiutka seria o ładnych, rozbrajająco infantylnych idolach i ich strasznie strasznych dramach. I o głównej bohaterce, która jest ciocią dobrą radą.
Yep, tak słabe, że aż śmieszne.

4/10 – Na trzeźwo jest to głupie, chyba że kocha się miłością bezinteresowną takie idolskie serie. Po wyłączeniu mózgu oglądało się to zaskakująco dobrze. Nawet ślina tak mocno nie ciekła po brodzie…

PS. Dopiero po napisaniu notki obejrzałam ostatni odcinek i nie mogłam przejść wobec tego obojętnie. WTF. Menedżer okazał się zuym villianem, któremu ojciec głównej bohaterki, który jest dyrektorem tej firmy idoli (chociaż na początku mówiono inaczej) zabił 10 lat temu rodziców, a on chciał zniszczyć zespół, który tworzył przez te 10 lat, bo zemsta i THIS IS SPARTA. Łaaaaaat? O co tu chodzi? Co ja właściwie obejrzałam? Czy pomyliłam anime? Jeszcze nigdy nie widziałam tak randomowego zakończenia. Obstawiam jakieś wewnętrzne porachunki w studiu lub wybitnie nieśmieszny żart. 3/10.

Binan Koukou Chikyuu Bouei-bu LOVE! LOVE!

beeeoou.gif
Najgorsza i najlepsza seria tego sezonu. I to się wcale nie wyklucza.

Drugi sezon jednej najbardziej wartościowych, ba, nie bójmy się wręcz użyć takiego stwierdzenia, WYBITNYCH serii jakie powstały w Kraju Kwitnącej Wiśni… Choć samorząd szkolny przeszedł już na jasną stronę mocy (i niestety nie będzie miał tym razem zbyt dużo czasu antenowego), nie oznacza to, że Ziemia może rozkoszować się spokojem – piątka młodzieńców z liceum Binan znów staje przed zadaniem ratowania planety przed zagrożeniami z kosmosu. Tym razem wrogami ludzkości okazuje się para albinotycznych bliźniaków (może napiszę wam to wyraźniej: antagonistami są BLIŹNIACY-ALBINOSI-NOWI UCZNIOWIE SZKOŁY i przy okazji ŚPIEWAJĄCY IDOLE) oraz pomagająca im zielona wiewiórka. Z jakiegoś powodu są oni szczególnie zafascynowani starszym bratem Yumoto… Kółko Obrońców Ziemi musi po raz kolejny udowodnić, że nie ma na większej potęgi niż potęga miłości!

Powiem wam szczerze – tą serią albo się gardzi i porzuca po 5 minutach albo kocha całym sercem jako najpiękniejsze guilty pleasure jakie od lat zaserwowała nam Japonia. Jadąca po schemat magical girls, yaoi oraz shoujo jak pijany rowerzysta po białej linii, uboga budżetowa (ładną grafiką nacieszycie się gdzie indziej), schematyczna jak instrukcja budowy szafki z Ikei. To właśnie taka seria. Ale przy okazji twórcy doskonale zdają sobie sprawę z swoich wad, co kilka minut stukają o czwartą ścian przypominając widzom, że tutaj naprawdę nic nie ma sensu i nie udają, że stworzyli dzieło i jakichkolwiek znamionach ambitności. I za tą autoironię chyba lubię serię najbardziej. Oki, zaraz po sekwencjach przemiany bohaterów w magical boysów…

Brak oceny. Choć seria jest schematyczna, bezsensowna i brzydka, bawiłam się znakomicie – niestety wiele osób nie przetrwa nawet połowy odcinka. Trzeba samemu podjąć ryzyko.

(Gościnnie – Darya)

D.Gray-Man HALLOW

d-gray.gif
Mogło minąć dziesięć lat, mogło przybyć dziesięć centymetrów, ale głupki wciąż pozostają stuprocentowymi głupkami.

Marzenia czasami się spełniają i nawet nie trzeba mieć wtedy w tytule „fullmetal” ani „alchemist” – choć mało kto w to wierzył, to jednak ktoś naprawdę wziął się za kontynuowanie anime sprzed dekady. Allen Walker znów ma się dobrze… aaalbo niekoniecznie. Po incydencie z Arką i szokującym odkryciu, że  chłopak powoli zmienia się w Czternastego, czyli jednego z antagonistów, nic nie wydaje się być okej. Choć udaje mu się uniknąć jakichś poważniejszych konsekwencji, Allen jest pod ciągłą obserwacją ludzi z Watykanu. To jednak nie koniec – ploteczki, jak wszyscy wiedzą, przenoszą się szybciej niż światło i już niedługo o przebudzeniu swojego rodzonego brata wie już Milenijny Hrabia. Oj, nie zapowiada się dobrze, szczególnie jeśli do rozpętania rozpierduchy można wykorzystać brudy, które Zakon bardzo skrzętnie ukrywa.

Ech, żeby takich adaptacji doczekiwały się wszystkie lepsze mangi… I nie chodzi oczywiście o to, aby czekało się na nie dziesięciolecia, żeby były krótkie albo robione na podstawie arcu ze środka opowieści! Bez przesady. Ale to było spoko, naprawdę. Marudziłam wcześniej na temat ruszania trupków i bezsensu robienia sequeli od czapy (w sumie to nadal jest sequel od czapy), jednak twórcy własnoręcznie udowodnili, że to nie było tylko odbębnienie tematu i łatwy skok na kasę. Choć przed emisją zupełnie olałam sprawę przypominania sobie na czym sprawy stanęły, to jeśli ktoś czytał mangę/oglądał wcześniejsze anime, to powinien jako tako nadążyć za nowymi wydarzeniami. Mnie udało się nawet poukładać w głowie klocki, które leżały sponiewierane od czasu lektury mangi.
Jeśli chodzi o muzykę to oczywiście twórcy specjalnie nie musieli się natrudzić, bo wykorzystano w dużej mierze ścieżkę dźwiękową z pierwszej serii, a nawet nie jestem pewna, czy było w niej cokolwiek nowego. No ale po co zmieniać coś, co jest dobre? Opening spodobał mi się niesamowicie i miłe było to mrugnięcie okiem do starych wyjadaczy, kiedy w tle leciały sceny (narysowane na nowo!) z poprzednich arców. Animacja również stoi na wysokim poziomie. Gdyby każdy shounen był tak narysowany, to bym nawet o jakąś laurkę dla całego animacjoprzemysłu się postarała! Kwestia problematycznych dla mnie seiyuu przestała być problematyczna, bo ani Crowley, ani Miranda, ani Lavi nie występowali potem niemal wcale, a głosy Allena i Kandy polubiłam. A skoro i tak nie doczekamy się prędko kontynuacji, bo kolejny arc jest tym obecnie kontynuowanym w mandze, to i tak za kolejne dziesięć lat wszystko może się zmienić.

8/10 – mimo zaledwie 13 odcinków można być dumnym z takiego sequela. Nigdy D.Gray-Mana nie kochałam, ale po tym sezonie zaczęłam doceniać, jak solidną serią był… i wciąż trochę jest.

Danganronpa 3: The End of Kibougamine Gakuen – Mirai-hen

the prick.gif
Togami Byakuya, czyli jak w trzy sezony z sukinsyna zrobić handsome guya.

Ijo ijo, spoiler alert! Kryj się kto może!
Choć Naegi był pełen dobrych chęci, kiedy ratował wspólników Junko, to nie wszyscy w kwaterze głównej Fundacji Przyszłości są zachwyceni tym, że wróg wciąż żyje (nawet jeśli odeprano im mózgi i znów są zwykłymi ludźmi). Kiedy chłopak razem z Kirigiri i Asahiną przybywa do tajnej siedzibysił dobra, wie, że czeka go ciężki proces… ale przecież nikt nie spodziewał się, że trzeba będzie aż walczyć na śmierć i życie! Wszystko to dlatego, że Monokuma znów pokazuje swój upiorny pyszczek. Piętnaście osób zostaje zamkniętych w tajnym wieżowcu i wraz z ogłoszeniem, że ich poczynania są transmitowane na cały świat, dostają polecenie rozpoczęcia krwawej jatki. Pośród czołowych członków Fundacji Przyszłości jest zdrajca, który będzie systematycznie zabijał kolejnych uczestników gry, chyba że reszta odgadnie kto jest zły i go zneutralizuje. A to nie będzie proste, skoro większość podejrzeń pada oczywiście na głównego bohatera.

Seria, która wydawała się tą lepszą częścią duetu, zawiodła. Spodziewałam się czegoś choć trochę podobnego do procesów z jedynki, ale bezsensownej siekaniny postaci, które obchodziły mnie tyle co promocja slipków męskich rozmiar 48… to zdecydowanie nie. Tym bardziej, że po prostu nie dało się logicznie wskazać winowajcy, nawet jeśli sam twist z Chisą był przewidywalny. Był moment, kiedy śmierć starej, lubianej postaci spowodowała, że poczułam prawdziwy żal, ale jednak twórcom zabrakło jaj, żeby się na to zdecydować na serio (chyba trochę zrozumiałam w tym momencie antagonistów, którzy tak fangazmują na widok rozpaczy). W drugą ważną śmierć nie uwierzyłam już ani na moment (no wstawaj już, ludzie czytają podsumowanie, a ty czekasz do ostatniego odcinka specjalnego). To było zupełnie nie w stylu Danganronpy – uniwersum, które pamiętam, wykazałoby się odrobiną finezji i całą masą łamiących serce plottwistów. Podobno przedstawiona jatka jest podbudową pod fabułę nowej gry, ale jak dla mnie to równie dobrze mogłoby tego wszystkiego nie być. Graficznie szału seria nie robiła, muzycznie to już w ogóle nic nie było, chyba że się twórcom ze trzy razy chciało wykorzystać soundtrack z gry. Jedynce mogłam wybaczyć słabiznę, bo wprowadziła mnie w temat, ale Mirai-hen uznaję za równo spartolony projekt.

6/10 – Ach, ta Danganrompa. Nigdy nie zawodzi w zawodzeniu. Ja już jestem stracona, ale lepiej się w to anime po prostu nie pakować.

Danganronpa 3: The End of Kibougamine Gakuen – Zetsubou-hen

tumblr_oabl20ODtx1rluhlpo1_500.gif
Chomiczy Szwadron Piekieł gotowy aby sprać… wasze skarpetki!

Halo, policja? Proszę przyjechać na internety, spoilery zaczęły sypać. Się.
A teraz bez dalszego gadania – nawet Enoshima Junko nie wystarczy, aby zrobić jednoczesny rozpiździel na całym świecie, i dlatego, jak wiemy z fabuły drugiej gry, w robocie pomagała jej cała klasa utalentowanych senpaiów. Tylko jak to właściwie się zaczęło? Przecież klasa Komaedy była pierwotnie zgraną grupą żywiołowych nastolatków, a nie sfiksowanymi mordercami. Co z Hinatą i jego zmianą w Kamukurę Izuru? A Największy, Najokrutniejszy…? Kto, dlaczego i za ile – to główne pytania, jakie każdy stawiał sobie po przejściu drugiej gry. Czas na rozwikłanie ostatnich tajemnic, które kryją się w mroku historii zapoczątkowanej przez liceum Kibougamine.

Mówiłam, że skończy się mrocznie, choć tempo to przybrali zaiste zawrotne. Chyba rozumiem, na czym polegał ten eksperyment, aby puścić dwie serie jednocześnie, bo wydarzenia z przeszłości idealnie wpasowano w wydarzenia w przyszłości. Ale tu pojawia się pewien szkopuł – o ile historia z Zetsubou-hen mimo swych fantasy rozwiązań (wciąż zgodnych z uniwersum) jest skonstruowana sensownie, o tyle Mirai-hen wydaje się być jedynie słabym pretekstem, na tle którego można było przedstawić retrosy. Nie wiem, może najnowsza gra jednak podreperuje moje zdanie na temat tego podwójnego projektu. Ale wracając już do Super Duper Licealistów – aż żałuję, że nie dane nam było nacieszyć się odrobinę dłużej ich zwykłym licealnym życiem. Mam tu na myśli szczególnie Hinatę i Nanami (Teruteru, won mnie stąd), których oglądało się z szerokim bananem na licu. Nic tak nie wpędza człowieka w rozpacz jak wiedza, że lubiany pairing nie ma absolutnie żadnych szans na spełnienie, bo wiadomo, jak skończyło się to w teraźniejszości. Ech, optymizm zdech. Wykonanie nie różniło się chyba w żadnej kwestii z Mirai-hen, czyli było tak średnio jak w Danganronpie 1 (tylko nie wykorzystano w pełni fantastycznej muzyki z gier, bubuuu), ale cenzura, którą odczułam jakoś mocniej niż w siostrzanej serii, była naprawdę słaba. Tak jakby różowa krew już wszystkiego nie załatwiała. Hurra… No cóż, to była dla mnie cenna lekcja, żeby nie napalać się na wszystko jak szczerbaty na suchary.

6/10 – przynajmniej miało sens. W innej formie nie dałoby się tego upchnąć, więc okej, wybaczam animacyjną średniawkę. Sama historia była warta obejrzenia, choć więcej wyciągnie z niej znawca obu gier niż randomowy widz.

DAYS

tumblr_oc0yjl8gh11saksxao1_500.gif
Tsukamoto też spodziewał się wszystkiego, nawet yaoica, ale nie tego, że będzie musiał grać na poważnie.

W przypadku Tsukushiego Tsukamoto zwrot „przeciętny, japoński licealista” pasuje do niego jak ulał. Chłopak do tej pory nie był członkiem żadnego klubu, przyjaciół specjalnych nie ma, a przy tym rozgarnięty jest jak kupka liści w parku, w którym bawi się batalion dzieci. Sama słodycz nijakowatości. A jednak nasz memłowaty Tsukamoto wpada w oko szkolnej gwieździe, Kazamie, który postanawia zaprosić kolegę na towarzyski mecz halowej gały. Główny bohater zupełnie nie wie, czym to się je, ale kiedy inni mówią mu „run, Forest, run”, to szczęśliwy Tsukamoto biega aż do zdarcia stóp. W ten sposób nagle odnajduje swoją życiową pasję – tak, klub gry w piłkę nożną to idealne miejsce dla chucherka z predyspozycjami zawałowca, ale co tam! Te pościgi (za graczami z drużyny przeciwnej), te wybuchy (owacji na trybunach)! A przepowiednia obecnego utalentowanego kapitana drużyny, że protagonista przewyższy go w ciągu dwóch lat, nie może się nie sprawdzić!

Jeśli jesteście mocno tolerancyjni względem sportówek – bierzcie się za Kuroko no Basket. Jeśli wolicie serie realistyczne, ale nie pozbawione shounenowej widowiskowości, oglądajcie Haikyuu!. A jeśli chcecie obejrzeć anime tak do bólu realistyczne, że aż przerysowane, albo po prostu lubicie ćwiczyć, to zamiast Chodakowskiej puśćcie sobie DAYS i biegajcie razem z niezniszczalnym Tsukamoto. Zadyszka gwarantowana. Może gdyby główny bohater był dzesięciolatkiem w klubie orlików, to rozumiałabym te dopingi i zachwyty kolegów, jak to główny bohater wspaniale daje z siebie wszystko. Tak, nawet nie biega w pełnym tego słowa znaczeniu, bo rusza się jak paralityk goniony przez tygrysa-ludojada, ale to ta atmosfera, którą tworzy Tsukamoto, jest jego tajną bronią i źródłem pochwał Kolegi Tygodnia. Albo Koleżanki. Och, co to był za fantastyczny pomysł, żeby co odcinek dawać ten sam schemat historii: jakiś Zły Kolega Tsukamoto uważa go za miernotę > Tsukamoto biega > Zły Kolega staje się Dobrym Kolegą, bo jest zachwycony jego wolą walki > wszyscy biegają z Tsukamoto > Tsukamoto jest de best (tylko wciąż nie umie kopnąć piłki). Meczy nie uświadczymy prawie wcale, a jeśli już łaskawie animatorzy coś sprezentują, to takie urywki, że głowa mała. W każdej normalnej sportówce sparingi są przeciągane do granic gumowatego czasu, ale w porównaniu z DAYS to nawet prawdziwe szkolne mecze na dużej przerwie są dłuższe i bardziej emocjonujące. Jestem dodatkowo zła, bo Kazama w trakcie serii niemal zupełnie przepadł i nawet nie mogłam sobie pochichrać z yaoi wibesów. O kant dupy potłuc takie guilty pleasure.

Oceny nie mo, bo drop (ale i tak należałaby się soczysta trója). Zresztą, takiego rzutu to dawno nie zaliczyłam. Przemęczyłam 7 odcinków, aż wreszcie powiedziałam  „nope, jeszcze z 15 do końca, dziewczyno, weź się szanuj”.

Fate/kaleid liner Prisma☆Illya 3rei!!

tumblr_obh9qbFyKM1uk0x7eo1_500.gif
To ja przed każdym sezonem – „Yay! Nowe anime! Na pewno będzie fajnie!”

Po raz czwarty witamy się z małoletnimi czarodziejkami z alternatywnego wymiaru Nasuversum. Sielanka po pokonaniu Gilgamesha nie trwa długo – wkrótce w tym samym kraterze, w którym rozegrała się ostatnia walka, pojawiają się dziwne fluktuacje many. Po przybyciu na miejsce oddziału Alfa Delta Mahou Shoujo Force okazuje się, że znikąd pojawiły się w nim dwie przypominające herosów dziewczyny. Wojowniczki bez zbędnego wdawania się w dyskusję porywają Miyu i zamierzają zabrać ją do innego świata. Illyi w ostatniej chwili udaje się do nich dobiec, ale wtedy wymiar się załamuje i przenosi całą grupę do innej rzeczywistości. Po twardym lądowaniu Illya orientuje się, że jest sama pośrodku zaśnieżonego lasu i nigdzie nie widać żadnej dobrej duszy. W szczególności Ruby, jej magicznego berła, bez którego dziewczynka jest tylko… no właśnie, zwykłą dziewczynką.

Oglądam to już prawie z przyzwyczajenia. A, nie, zapomniałam, że jestem prawie psychofanką Nasuversum i póki co obejrzałam wszystkie anime spod tego szyldu. Nie umywa się to jednak ani do Kara no Kyoukai, ani Fate/Zero, ani już nawet Fate/stay night UBW. Chociaż tendencja studia Silver Link do miziających się małoletnich dziewczynek w tym sezonie już niemal całkiem zanikła (niemal, przecież przynajmniej jedna honorowa pikantna akcja miejsce mieć musiała), to wraz z nią umarła chyba ochota na staranie się przy animacji. Odcinek 11 aż żal było oglądać – Shirou jak biegł, to stał, a jak stał, to się obracał. Takie Szlachetne Widmo, if you know what I mean. Teraz wiadomo, czemu zawsze do tej pory ograniczało się do 10 odcinków. Muzyka też nie dorastała do pęcin tej z pierwszej serii, a legendarny już niemal kawałek „Emiya” został zremiksowany… no, słabo. Uszy nie więdły, ale zupełnie nie czuć było tej energii co z pierwszego sezonu.
Nawet jeśli twórcy okiełznali swe rządzę w zrobieniu cliffhangera na koniec, to i tak czuć, że wciąż jesteśmy w środku arcu. A dalszego materiału mangowego do zaadaptowania ni mo. Czuję się wyrolowana i wcale nie pomaga w tym fakt, że zapowiedziany jest film, który ma odpowiadać chyba o przeszłości Miyu i Shirou, co pewnie nie popchnie akcji ani o jotę. A zresztą, przecież i tak wiadomo, że wszystko skończy się dobrze, źłe bubu dostanie wciry, a wszystkie dziewczynki poniżej lat dwunastu będą się wesoło obmacywać. Jakoś przeżyję z tym brzemieniem niewiedzy.

6/10 – fabuła była naprawdę niezła, fajnie było zobaczyć kilka znanych z Fateów wcieleń, ale wykonanie nie dorównywało pomysłowi. Aż trudno uwierzyć, że to właśnie to anime zachwyciło mnie w pierwszej serii walką Archer-Illya x Saber Alter.

Fudanshi Koukou Seikatsu

tumblr_o9un99INi21thug2po1_540.gif
Święta prawda – ja też lubię sobie od czasu do czasu poczytać jakiegoś yaoica i to wcale nie znaczy, że wolę facetów… och wait.

Ciężki jest kawałek doujina przeciętnego yaoisty! Nastoletni Sakaguchi wie o tym najlepiej – każda wyprawa do sklepu po nowy tomik to prawie jak misja szpiegowska rangi międzynarodowej, a znalezienie innego fana BL, z którym mógłby podzielić się pikantnymi spostrzeżeniami, to niemal jak szukanie brontozaura. Chcąc nie chcąc zwierzeń głównego bohatera słucha jego „normalny” przyjaciel, Nakamura, lecz wkrótce do wesołej gromadki dołącza także koleżanka z klasy i ukrywająca się yaoistka, Nishihara. Od tego czasu ploteczkom i skojarzeniom nie było końca.

Zdecydowanie jest to jeden z bardziej nieudanych shortów, jakie dane mi było obejrzeć. Względnie śmieszne to było podczas pierwszego odcinka. Potem seria tylko miewała momenty, np. dobry gagiem mógł się poszczycić taki drugoplanowy kolega-gej, który umiał lepiej o wiele robić makijaż niż dziewczyna (mua się uśmiała, bo sama ma do tego dwie lewe ręce), ale znów gdy cokolwiek dotyczyło samego głównego bohatera, historia niemal z góry było skazana na suchość. Na smutny dodatek brzydkie toto było jak grzyb na jogurcie i wartkie jak rzeka Ankh. Cóż, nie pozostaje nic innego jak łączyć się z tęczowym bólem Nakamury, który jest uosobieniem nas wszystkich zniewolonych i osaczonych przez natrętne yaoistki. Ewentualnie pomilczmy przez minutę nad jego tragicznie spaczonym syndromem sztokholmskim.

3/10 – tylko dla orłów i zapaleńców chcących odhaczyć wszystkie krótkie serie z MALa.

Gyakuten Saiban: Sono „Shinjitsu”, Igi Ari!

8ad.gif
Czasami trzeba zajść problem od dupy strony.

Ten sezon można uznać za bardzo… płodny w kwestii adaptacji znanych japońskich gier. Naruhodou Ryuuichi aka Phoenix Wright właśnie zaczyna stawiać swoje pierwsze kroki w adwokackim świecie. Dołącza do kancelarii swojej starszej koleżanki, Mayi Fey. Niedługo jednak przyjdzie mu się zmierzyć z brutalnym życiem – jego szefowa zostaje zamordowana, a naprzeciw niego w prokuratorskiej ławie siada dawno niewidziany przyjaciel z dzieciństwa, Miles Edgeworth. Żeby było trudniej, Miles święci teraz triumfy jako wspaniałej klasy prokurator, który mimo młodego wieku nie przegrał jeszcze ani jednej sprawy. Nie ma szans, aby byle świeżak podołał takiemu zadaniu… Objection! Przecież Phoenix Wright nigdy się nie poddaje!

Wiem, co to znaczy swawolność praw anime. Ja wiem – prawo odciążenia cycków, prawo dwudziestu galonów krwi na protagonistę, prawo friend-no-jutro… Ja to wszystko rozumiem. ALE! Jeśli w anime o prawnikach ktoś sobie robi taką swobodną interpretację rozprawy, gdzie prokurator manipuluje sędzią albo robione są update’y z dupy do sekcji zwłok, to ja wysiadam. Dużą „winę” na pewno ponosi pierwowzór, którego siła tkwi jednak w lekko niepoważnym przedstawianiu poważnych spraw, jednak to, co sprawdza się, gdy gracz popykuje w zawrotnym tempie, by czym prędzej dowiedzieć się, co dalej, nie sprawdza się w anime, gdzie bierny widz zależy od tego, co i jak pokażą mu twórcy. Nie neguję gry, która na pewno jest fantastyczna, skoro zasłużyła sobie na taki szeroki fandom, ale anime uznaję za porażkę. Nie, inaczej – to nie jest anime dla takich jak ja, co dopiero chcą pokochać postacie, a nie już je kochają i wszystko wybaczają. Nawet jeśli Nicka/ Naruhodo-kuuuna nie znienawidziłam, to jednak daleko mi było od wspierania go. Sprawy były nudne i przewidywalne, bo nie chodziło o to, aby wskazać sprawcę, ale by udowodnić, jak zabójstwa dokonał najbardziej podejrzanie zachowujący się gość na sali. Nawet wizualnie nie dało się czerpać z tego radości, szczególnie jak się wypomni po raz kolejny plastikowo-komputerową widownię. No więc właśnie. Jeśli chcecie serii, która realistycznie i ze smakiem pokazuje zawiłości prawniczej niedoli – po prostu zawróćcie. Idźcie sobie obejrzeć jakieś Prawo Agaty czy coś, wyjdzie wam to na dobre.

4/10 – prawniku, czy ci nie żal, prawniku, wracaj do sal (wykładowych, boś nieuk i tuman). Ale po grę mimo wszystko sięgnę, bo już jeden miły zaskok z Danganronpą przeżyłam. Liczę na kolejny.

Handa-kun

tumblr_oau9scP48z1rztjsno1_500
Co z tego, że życie daje ci pudding zamiast cytryny? I tak to spieprzysz.

Zwykle spin-offy mają to do siebie, że charakterem nie odbiegają zbytnio od serii głównej, nawet jeśli zmienia się nieco punkt obserwowania historii. Czasami taka wytwór jest parodią pierwowzoru, umieszczoną w jakimś alternatywnym uniwersum lub coś w ten deseń. Ale to nie ten przypadek, o nie. Nie codziennie zdarza się bowiem seria komediowa, która dostaje spin-off jeszcze bardziej komediowy i nafaszerowany absurdem niż ona. Oto Handa-kun, dziecię sukcesu Barakamona i prequel przedstawiający życie głównego bohatera jeszcze za licealnej młodości. Tytułowy Handa Sei już wtedy wykazywał się niezwykłym talentem kaligraficznym oraz dojrzałością, która imponowała znacznej ilości szkolnych kolegów i koleżanek, jednak z niewyjaśnionych powodów chłopak uważał tę nadmierną atencję za przejaw prześladowania. Fiksacja głównego bohatera osiąga naprawdę porażające rozmiary – kiedy dziewczyna wręczyła mu list z miłosnym wyznaniem, on uznał to za zaproszenie do ustawki, a gdy klasa z szacunku dla jego dojrzałości chce go wybrać na gospodarza klasy, chłopak widzi w tym jedynie chęć zrzucenia na niego niechcianych obowiązków. Generuje to więc masę zabawnych sytuacji, kiedy my widzimy jedno, a Handa mroczne drugie. Tylko, panie premierze, jak żyć w takiej depresji?

…odbębnijmy już to zdanko, że to anime jest nieodrodnym bratem serii Sakamoto desu ga? i idźmy dalej.
No dobra, kłamałam – poza oczywistym faktem, że Handa wcale nie jest tak idealny, jak go ludzie widzą, a Sakamoto jest jeszcze sto razy bardziej niż myślą inni, te dwie produkcje różnią się jeszcze pod jednym względem. Morału. Handa się alienuje, ludzie mają na jego punkcie świra i właściwie z tym wnioskiem zostajemy do samego końca. Tymczasem Sakamoto, choć wylewny to on przecież nigdy nie był, w fantastyczny sposób zespalał ludzi w sympatyczną gromadkę. I dlatego ostatecznie zdecydowanie bardziej wolę Mr. Purrfecto niż zakompleksionego kaligrafa. Pośmiać się można było na początku, ale żeby nawet Kawafuji, najlepszy przyjaciel Handy, był taką świnią, żeby tyle lat ciągnąć tę farsę z powszechną nienawiścią… wstyd. Zero progresu w tej komedii.
Graficznie to tu cudów, co tu kryć, nie było, a takiemu Barakamonowi to to nawet sandałków nie polerowało. Spodobał mi się jednak koncept endingu z dołączaniem do pochodu nowo poznanych bohaterów, a na piosenkę to naprawdę długo ostrzyłam sobie zęby (zresztą, ostrzyłam już od czasu napisania „Pierwszych wrażeń”, czyli molto długo). Dziewczyny, poza panną z wodogłowiem, były dość mocno do zaorania, panowie, no, ujdą w tłoku. Ogółem – to nie była seria wysokich lotów. Nie do końca wykorzystano jej potencjał, to fakt, jednak dla fanów zdrowej polewki oraz parodii tych wszystkich wyidealizowanych bohaterów powinno wystarczyć.

6/10 – nie wiem, może to wina mangi, ale mam wrażenie, że w takim razie od początku to nie powinien być tytuł o Handzie Sei, ale o jakimś Stefanie Kowalskim herbu Trzy Dupy.

Hitori no Shita: The Outcast

tumblr_oaopdiqcon1s307p6o1_500.gif
Tresowane gekony skaczące salta z podwójnym fiflakiem to nic przy ewolucjach niektórych bohaterek anime.

W rodzimej wiosce Chou Sorana (czy jakkolwiek tam sobie MAL chce, nie umiem w koreańskie imiona) dzieją się bardzo dziwne rzeczy – na lokalnym cmentarzu jeden z grobów zostaje splądrowany, a nagrobki walają się po ziemi niczym rozrzucone klocki. W tym samym czasie w okolicę przyjeżdża tajemnicza, nieco zaniedbana dziewczyna, Houhou, która podaje się za wnuczkę mężczyzny pochowanego w zniszczonym grajdołku. Wkrótce w okolicę przybywa i sam Soran. Pod przykryciem nocy zakrada się on na leśny cmentarz, na którym zastaje Houhou oraz zgraję zombie. Czy to spin-off do Kabanosów? Nie, to najprawdziwsza chińska bajka!

Są serie tak głupie, że aż śmieszne, a są serie tak nudne, że kolana miękną. Tak, to drugie to o Outcaście. Niby wieszczyłam serii bycie większym mózgotrzepem niż cokolwiek innego w sezonie, ale po drugim odcinku myślałam tylko o tym, na jak długo dostanę L4, jeśli otworzę okno i przez nie wyskoczę. Pół odcinka zajęło głównemu bohaterowi zbieranie batów od Houhou, a następnie czekanie do zmroku, aż na golasa będzie mógł wrócić do domu. A wszyscy śmiali się i dokazywali… Uch, ktoś miał olbrzymie parcie na to, żeby zrobić rasowe shounenowe anime w stylu, ja wiem?, jakiejś Shany czy nawet obecnosezonowego Taboo Tattoo, ale tak bardzo, baaardzo nie umiał. Świadczą o tym chociażby kilkunastosekundowe najazdy na krocze głównego bohatera, zacinające się cycki jakiejś antagonistki czy słaba synchronizacja seiyuu z animacją. Ciężko powiedzieć, na ile to wina chińskiego webkomiksu, a ile studia Haoliners Animation League (no właśnie, mówienie o chińskich bajkach w tym przypadku nabiera nowego znaczenia), ale skoro to z animacją były działy się największe cyrki i cuda na rurze, to chyba oznacza, że to studio nie wie, w co robi. Może to i lepiej, że ten wypadek zdarzył się tytułowi, który i tak nie cierpi na szczególną oryginalność. Umówmy się –  supermoce, zombie, złe organizacje i żarty na temat pomiatania głównego bohatera to nie jest przepis na cokolwiek, nawet na parodię. Prędzej na coś, od czego zęby bolą bardziej niż po zjedzeniu garści mordoklejek.

Brak oceny. Stwierdziłam, że nawet podśmiewanie się z B-Project jest fajniejsze, więc zrezygnowałam z tego i tak wątpliwego guilty pleasure.

Love Live! Sunshine!!

d77dead8929be9d62cac658be3adcb11ae9fd118_hq
Kurde, zawsze chciałam to zrobić.

Takami Chika pod wpływem przypadkowo obejrzanego występu grupy szkolnych idolek z grupy μ’s zaczęła marzyć o założeniu własnego zespołu i zawojowaniu sceny zwaną młodością. Pragnienia to jednak jedno, a rzeczywistość kopiąca częstokroć po nerkach to drugie. Bohaterka uczęszcza bowiem do niewielkiego żeńskiego liceum Uranohoshi gdzieś daleko na zapyziałym wybrzeżu Japonii. Choć wraz z początkiem swojego drugiego roku w tejże budzie Chika stara się jak może, aby zwerbować jakieś kjutne dziewuszki do klubu szkolnych idolek, sprawa idzie jak po grudzie i w efekcie ledwo udaje jej się namówić swoją najlepszą przyjaciółkę, You. Determinację głównej bohaterki wzmacnia jednak pojawienie się przeniesionej uczennicy, która chodziła wcześniej do tej samej szkoły co sławne μ’s! Dalibóg! Czyż to nie sławetne przeznaczenie?

Zostałam sprytnie przekupiona, by obejrzeć najnowszy sezon (trochę trzeci, a trochę spin-off) szkolnych idolek, mimo że zęby ostrzyłam sobie na sezon pierwszy. Wiedząc jednak, że tamten seans zafunduje sobie sławetne kiedyśtam, postanowiłam wziąć udział w eksperymencie, który miał sprawdzić co czuje widz, który nie widział wcześniejszych serii. No i cóż wam powiem… nic specjalnego nie czuję. Ani zawodu, ani zachwytu. Trochę przeczuwałam, że tak będzie – normalnie wszelkie idolowanie mnie odstrasza (choć głównie męskie), bo nic ciekawego poza piosenkami w nich nie odnajduję. Szczególnie fabuły. Wybaczcie mi, wierni fani Love Live!, ale sensem serii jest to, co w każdym innym anime o szkolnych klubach i w ogóle – dramy małe oraz duże na drodze do The Marzenia. Bohaterki to nieco dziwaczny zbiór: Chika czy jej najbliższe kumpele były słodkie, ale względnie normalne, za to nie polubiłam żadnych z tych po… poke… pokręconych pozostałych członkiń zespołu. Uff. Jedna ma syndrom nieśmiałego dziecka z podstawówki, którego można złowić dosłownie na lizaka. Inna to okaz absolutnego syndromu gimbusa. Przewodnicząca natomiast to piekielna choleryczka, która drze się, bo może, ale jest psychofanką μ’s, bo może. To, że potem wszystkie znormalniały (i zaczęły być wszystkie trochę kopiami Chiki) nie zamazało złego wrażenia, jakie wywarły na mnie na początku. Twórcy chyba za mocno chcieli zrobić grupę kompletnie różną od poprzedniej, żeby uniknąć nachalnych porównań i nie być oskarżonym o autoplagiat, ale nie powiem, żeby wyszło to serii na dobre. Mimo tego całego malkontenctwa wcale nie czuję, że zmarnowałam czas. To anime było nawet przyjemne, kolorowe, żywe, a momentami mocno zapadające w pamięć (promo z lampionami). Strona wizualna nie zawiodła – miło było zobaczyć, że randomowe koleżanki z klasy nie są randomami do potęgi trzeciej i dostały własne sympatyczne projekty buź. CG przy występach też było bardzo dobre. A zresztą, co tu będę szczędzić pochwał, wyglądało zacnie i dobrze współgrało ze scenami rysowanymi ręcznie. Podoba mi się, że przemyślano ruchy bohaterek, żeby nie wyglądało to jak rosyjska musztra, ale jak realny występ, gdzie jakaś dziewczyna ciutek nie nadąża, a inna na przykład wyskoczy trochę wyżej. Piosenek słuchało się bardzo przyjemnie i jedna lub dwie na stałe zagoszczą na mojej playliście, choć tak po prawdzie to to nie jest mój typ muzyki.

6/10 – jeśli chcielibyście zobaczyć jakąś serię o żeńskich idolkach i żeby bolała ona jak najmniej, to Love Live! wydaje się być do tego śmiałego planu odpowiedni. Może nie jest porywający, może trochę sztampowy, ale cała historia ma swój urok. Drugi sezon, jeśli powstanie, chętnie obczaję.

Mob Psycho 100

mob1b
Problemy psionicznego świata.

Niektórzy autorzy to mają farta – pewien duet z Bakumana wypruwał sobie żyły, żeby wymyślić hit na miarę anime, a tu w realu mamy ONE’a, którego mangi zyskują adaptacje jedna za drugą w odstępie pół roku. Nie no, żartuję, nie bez pracy nie ma kołaczy, a bez dobrej historii nie może być mowy o hicie.
Kageyama Shigeo o wdzięcznym pseudonimie „Mob” jest psionikiem, osobą posiadającą moce psychiczne. Niestety, chłopak jest również przeciętnym licealistą, co wyjątkowo samemu zainteresowanemu niemal zupełnie nie przeszkadza (no, może przydałoby się tylko wyznać miłość pewnej pięknej koleżance). Mob po szkole dorabia jako wsparcie dla Reigena Araty, samozwańczego egzorcysty, oszusta i skończonego dusigrosza. Chociaż Reigen rżnie młodego jak tylko się da, uczy go, aby nie używać mocy przeciwko ludziom. I tu pojawia się problem, bo nawet jeśli Mob grzecznie dostosowuje się do poleceń, to wrogowie są niekoniecznie chętni do takiej współpracy, zarówno ci potworzaści, jak i ci ludzcy.

„Fe, bencie pszytkie i fokle” myślałam trzy miechy temu, zanim odpaliłam choćby jeden odcinek, a potem miałam zaskok niesamowity… bo okazało się być fantastyczne w swojej kontrolowanej brzydocie. Mało tego, to było takie świeże i ciekawe! Już wiem, czemu wiele osób mówi, że Mob jest nawet lepszy od One-Punch Mana. Pomijając świetną robotę pana Muraty, to Jednostrzałowiec nie ma nic specjalnie ciekawego do zaoferowania względem fabuły, a na pewno nie w anime (może w sezonie coś ruszy z wątkiem zepsucia w Stowarzyszeniu). W Mob Psycho 100 wątków jest kilka, każdy biegnący w trochę inną stronę, i każdy ma coś ciekawego do zaoferowania. Nawet jeśli główny bohater jest wszechmocny niczym Saitama, jego niewinność i przyzwoitość powodują, że ma przed sobą jakieś przeszkody, że nie jest nudno. Jego relacje z otoczeniem też są bardziej skomplikowane niż u jego kolegi z bohaterskiego uniwersum: podkochuje się w dziewczynie, ma troskliwego brata, który ukrywa kompleks niższości, szef regularnie kantuje, ale czasami nawet udaje mu się dać jakąś mądrą radę, wspierający senpajowie z klubu pakerskiego trenują go (bezskutecznie) i pomagają, gdy jest w niebezpieczeństwie, gdzieś w innej szkole czai się pewien silny psionik… pełen zestaw gromadki intrygujących postaci. A wykonanie też jest naprawdę niczego sobie. Animacja maksymalnie wykorzystuje zalety kreski ONE’a, a nawet swawolnie sobie z nią eksperymentuje, co byłoby nie do pomyślenia w przypadku takiego KyoAni. Szeregowi Bones, odzyskaliście klasę w moich oczach. O muzyce też nie da się złego słowa powiedzieć, a opening (ponawiam moje najlepsze porównanie tego dziesięciolecia – pigułka internetu bez śmiesznych kotków) i ending są naprawdę warte uwagi.

9/10 – Gdyby nie moja przesadna miłość do Re:Zero, to ta seria nadaje się na numer 1 tego sezonu, serio. Jeśli jesteście znudzeni kjutnymi i robionymi taśmowo seriami, to Mob Psycho 100 jest idealnym kołem ratunkowym.

Nejimaki Seirei Senki: Tenkyou no Alderamin

tumblr_oadxwgGiNl1rydwbvo1_500.gif
You spin me right round, baby, right round~

Ikta „Prokrastynacja” Solork to nieskomplikowany młody mężczyzna… a przynajmniej tak się na pierwszy rzut oka wydaje. Na drugi wychodzi na jaw, że pod płaszczykiem olewactwa i życia najmniejszym możliwym kosztem kryje się potężny mózg, godny konkurowania z najlepszymi generałami tamtejszego świata. Wskutek nieprzewidzianych wypadków (czyt. sztormu) Ikta wraz z przyjaciółką Igsem oraz kilkorgiem innych młodzików szykujących się do egzaminu do woja trafiają na nieznaną wyspę. Szybko wychodzą na jaw dwa fakty – wśród nich znajduje się księżniczka ich rodzimego kraju, a wyspa znajduje się na terytorium wroga. Sytuacja wydaje się tak zła, jakby siły wyższe postanowiły sprawić przeciwnikowi jakiś urodzinowy prezent, ale jak już wspomniałam, Ikta ma głowę nie tylko od tego, żeby deszcz nie kapał mu do środka. W końcu to on za pewien czas będzie znany jako bohaterski generał-leń.

Wykonanie było takie… meh? I nawet nie chodzi o pobrzydzone projekty postaci, bo w sumie bardziej pasowały do serii niż kolejne wielkookie, cienkonogie bohaterki. Historia zupełnie się rozleciała przez sposób prowadzenia fabuły – raz mamy dwuodcinkowy epizod dotyczący wydostania się z „bezludnej” wyspy, innym razem bohaterowie luzacko ćwiczą na poligonie w bitwach na niby, a jeszcze kiedy indziej nasi świeżo upieczeni dowódcy walczą zupełnie na serio w wojnie domowej. Totalne pomieszanie z poplątaniem, gdyby nie to, że wszystko spaja geniusz Ikty. Jestem prawie pewna, że tam, gdzie następował timeskip, pierwotnie znajdował się koniec odpowiedniego tomu LN. To, co pewnie sprawdza się w wydaniu książkowym, poległo w anime dokumentalnie niczym stonoga po zakwasach. Z drugiej strony nie umiem powiedzieć, co należałoby zrobić, żeby zapobiec tej szarpaninie wątków. Może wypadałoby albo skupić się na jednym arcu, albo dopisać kawał historii, żeby sensownie połączyć ze sobą różniące się stopniem powagi „przygody”. Sam zamysł był bardziej niż zachęcający. Poza księżniczką cała główna piątka bohaterów stanowiła bardzo przyjemną ekipę, ze szczególnym uwzględnieniem Ikty i Igsem. Fajnie było zobaczyć damsko-męski duet przyjaciół, między którymi iskrzy, ale jednocześnie naprawdę się szanują i gotowi są skoczyć za sobą nawzajem w ogień. I tu wcale nie chodzi o żadne teges-tamteges, oni są czyści jak basen po czternastokrotnym chlorowanku! Tym bardziej szkoda, że takie nico bez konkluzji z tego wszystkiego wyszło. Fabularnie, głuptasy,. fabularnie.

7/10 – wyraźnie czuję w kościach, że daję Alderaminowi  za wysoką ocenę, ale mimo wielu wad oglądało się to z naprawdę wielkim zaciekawieniem. Miało potencjał na bycie lekkostrawną serią okołomilitarną.

Orange

anime-gif-orange-shoiujo-favim-com-4604394
Puk-puk, czy jest ktoś w głowie Naho?

Zwykła, nieśmiała licealistka, Takamiya Naho, dostaje pewnego ranka tajemniczy list, którego nadawcą jest ona sama za dziesięć lat. Każdy na jej miejscu uznałby to żart, niemniej dobrze byłoby chociaż spojrzeć, o co może chodzić podszywającej się pod dziewczynę niecnocie. List zaczyna się od informacji, że do klasy Naho dołączy nowy uczeń z Tokio, Kakeru, który usiądzie w ławce obok dziewczyny. Kiedy te informacje zaczynają się sprawdzać, trudno jest dalej uznawać całą sytuację za za zwykły dowcip. W kolejnym kroku Naho z przyszłości prosi przeszłą siebie, aby razem z jej paczką przyjaciół pod żadnym pozorem nie zapraszali Kakeru na wspólny spacer po szkole. Główna bohaterka nie rozumie jednak tego polecenia i ostatecznie lekceważy je, uznając jako nieistotną poradę. Z pozoru błahe wydarzenie spowoduje, że jakakolwiek przyszłość Kakeru stanie pod wielkim znakiem zapytania.

Całkiem solidna adaptacja dobrej historii. Moje odczucia były takie same jak po przeczytaniu mangi: Naho na początku jest wkurzająca, bo nie ogarnia, że ma walczyć o czyjeś życie, a nie ze swoim wstydem, szczególnie, że wszystko ma podane niemal na tacy (ale ja wieeem, że ona taka dla dobra fabuły nieogarnięta jest…), a Suwa najlepszy chłopak serii. I dziewczyna też. Jestem w teamie, którego zachowanie Kakeru nie denerwowało, a na pewno nie tak jak zachowanie Naho. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak śmierć mamy (której dałoby się zapobiec, choć oczywiście najpewniej chwilowo) mogła wpędzić chłopaka w tak głęboką depresję, że czasami zbyt mocno zamykał się w swojej skorupie. I tak według mnie dobrze się trzymał. Ale do rzeczy. Miło było popatrzeć na tak zgraną paczkę przyjaciół, która nie boryka się z jakimiś dziwnymi dramami z kosmosu, ale stara się wspólnie, we własny, nastolatkowy sposób wesprzeć, a potem także uratować przyjaciela. To budujące i pouczające. Romans był dla mnie akurat drugo-, jak nie trzeciorzędną kwestią. Wiecznie rozmaślona Naho nie pozostawiała oczywiście złudzeń w kwestii bujania się w Kakeru, nawet jeśli w rozumek grzechotał dziewczynie po całej czaszce, ale poza tym to przyjaźń wydawała się zdecydowanie silniej wyeksponowana niż miłość. Chociaż większość czytelników/widzów na pewno uważa, że przyjaciele powinni go wysłać ekspresem do psychologa (z czym się również zgadzam), ale to chyba miała być historia skierowana do japońskich nastolatków, co wolą siedzieć cicho niż w czymkolwiek komukolwiek pomóc. Taka dziwna terapia społeczna.
Mimo dość obszernego materiału wyjściowego, twórcom udało się jeszcze dużo dać od siebie (pogaduszek o pierdołach, żartów, kontaktu z randomami z klasy, mnóstwo detali w sceneriach). I wiedzcie, że to było dobre. Udało mi się jednak wykrakać w kwestii kreski – w dużej mierze była to ładna, rzemieślnicza robota, niektóre sceny zrobione z niemałym polotem, ale czasami… Czasami animatorzy jechali po bandzie. Już 8 odcinek zwiastował coś bardzo niedobrego, ale 9 odcinek to aż potrafił przyprawić o dreszcze twarzami krzywymi jak sosny w górach. Jeśli jesteście fanami horrorów, polecam wam odpalenie tego odcinka, nawet jak nie znacie/nie lubicie Orange. A reszcie pozostaje zacisnąć zęby lub sięgnąć po mangę, bo naprawdę warto zapoznać się z tą historią.

7/10 – jedyne co było deprymujące to karuzela jakości grafiki oraz fakt odkrywania tej samej historii, którą zna się od całkiem niedawna.

Planetarian: Chiisana Hoshi no Yume

tumblr_ob2d3pSuEg1toqeyfo1_1280.gif
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Postapokaliptyczny świat. Kilkadziesiąt lat po fiasku programu kolonizacyjnego ludzkość jest porządnie przetrzebiona, a warunki panujące na Ziemi są nieszczególne przyjazne – niebo jest nieustannie zasnute chmurami i regularnie pada z nich deszcz. Szczególną wolę przetrwania mają tzw. złomiarze, którzy przeczesują opuszczone metropolie w poszukiwaniu przydatnych surowców do życia i walki. Jeden z nich, Kuzuya, obiera sobie za cel nieuczęszczaną wcześniej część miasta Sarcophagus, gdzie napotyka na całkiem nietknięte planetarium. W jego progach wita go niespodziewanie żeński android imieniem Yumemi, która zaprasza nowego klienta na gwiezdny seans. Z początku Kuzuya traktuje robota jako element wystroju wznętrza, potem jako nieśmieszny żart, aż wreszcie powoli zaczyna otwierać się i razem z Yumemi rusza w mentalną podróż ku gwiazdom.

Kurczę, to się skończyło dobre dwa miechy temu, prawie zapomniałam, o co tam chodziło. Pamiętam tylko grafikę w niebieskiej tonacji, głos Daisuke Ono i strasznie nierozgarniętą Yumemi, która mogłaby powalczyć o zaszczytne miano tępego pieńka sezonu, zaraz obok Futaby i Handy. Jak na ONA seria była – no, uwaga, wielkie słowa polecą – piękna. Aż miło było popatrzeć na te rozgwieżdżone niebo… i przystojną gębulę Kuzuyi… ale głównie na gwiazdy, na gwiazdy. Oczywiście, khem. Historia też była niczego sobie, nawet jeśli śmierdziała sztampą i smutnym zakończeniem jak skarpety Usaina Bolta po biegu. Długość tej serii jest jedną z jej większych zalet. Co to jest pięć nieco skróconych odcinków na jeden wieczór? Nic, prawda? A jak to razem do kupy zebrać… e, nie. To wszystko przez Yumemi. Panna robot była naprawdę, naprawdę denerwująca i gdyby nie stoickie zachowanie Kuzuyi to na pewno już dawno temu dostałabym drgawek. Po co w takim razie oglądam anime, jeśli w co drugiej serii są jakieś nierozgarnięte dziewczynki? Jak to co – wyrabiam odporność. Nierozgarnięci ludzie zdarzają się przecież również w rzeczywistości.

6/10 – seria na zasadzie „no, szwagier, ze mną nie obejrzysz?”. Nie jest zła, nie jest odkrywcza, ale taka względnie oglądalna. Jakbym się nie widziała zbyt wielu japońskich produkcji o umierających dziewczynkach, to może nawet uroniłabym łezkę.

Re:Zero Kara Hajimeru Isekai Seikatsu

tumblr_o530efFb0A1syeyvqo1_500.gif
„…najpierw obierasz cebulę, tak ze dwie wystarczą, a potem kroisz je na cieniutkie paseczki…”

Niekwestionowany hajp dwóch sezonów. Natsuki Subaru, NEET jakich wiele, idzie sobie wieczora pewnego na zakupy. Aż tu nagle zupełnie niespodziewanie niczym grom z jasnego nieba wtem! – w mgnieniu oka przenosi się do magicznego świata. Dosłownie w mgnieniu oka. Choć japoński wysłannik do spraw ratowania cudzych wymiarów jest świetnie przeszkolony w kwestii misji, jakie zwykle mają do spełnienia przybysze z Ziemi, wyjątkowo nie trafia on do świata, gdzie zły Władca Demonów uciska ludzkich biedaków. Jest… gdzieś. Nigdzie nie widać żadnego magicznego posłańca, który wyjaśniłby mu tutejsze zasady, więc Subaru postanawia działać na własną rękę, z niecierpliwością czekając na spotkanie w Tą Jedyną, którą będzie mógł wybawić z opresji. I w sumie mocno się nie pomylił, bo niedługo potem napotyka na piękną, srebrnowłosą Satellę… z tym wyjątkiem, że to nie on ratuje ją przed bandziorami, ale na odwrót. Mimo to między nimi szybko rodzi się nić porozumienia, a Subaru postanawia pomóc pięknej dziewoi odzyskać skradziony jej przedmiot. I tu zaczyna się prawdziwa groza życia – kiedy wreszcie tej dwójce udaje się dotrzeć do miejsca, gdzie ma dojść do transakcji złodzieja z klientem, Subaru i Satella zostają brutalnie zamordowani. Ot, koniec historii.
No dobra, nie koniec. Główny bohater jak gdyby nigdy nic znów staje przed straganem, gdzie po raz pierwszy pojawił się w magicznym świecie, i znów odbywa tę samą rozmowę z kupcem co poprzednio. Dziwne… Ale najdziwniejsze będzie dopiero to, kiedy spotyka zupełnie żywą i zupełnie niepamiętającą co się wydarzyło Satellę.

Pełno jest serii, które choćby je człowiek oglądał garściami, to nie zapełnią jego serduszka ani o jotę. Ale zdarzają się też takie, po których zakończeniu zyskuje się piękną dziurę w duszy, niemożliwej do zalepienia choćby i wiadrem Nutelli. Dla mnie to właśnie było takie anime. Zbliżyło się do ideału naprawdę blisko – Re:Zero posiadało i dobre zwroty akcji, i humor, i dramę, i ładne było, i postacie były ciekawe, i muzyka wpadało w ucho. Tak, przyznaję, jestem fantasy-maniakiem i żadne ciężkie Berserki nie dają mi tyle frajdy co zwyczajne Pottery. Oczywiście wciąż mogę mieć Re:Zero za złe to, że jedna lub dwie ważniejsze postacie nie padły, chociaż mogły już tak dokumentalnie zginąć, ale jak przeżyły to też okej, w końcu można to zwalić na karb wiedzy Subaru (a spoilery brzmią zachęcająco). Taaak, Subaru… co to był za główny bohater. Ostatecznie dałam się oczarować jego słownej biegunce, ale wciąż pamiętam, jak chwilami potrafił być okropnie naiwny (pierwsza połowa anime) albo okropnie pompatyczny (w połowie). Jak już trafił na dobry tor, to chłopak potrafił być naprawdę charyzmatyczny i miewał świetne pomysły, choć na pewno niemała zasługa w tym była magicznego haremu, który dzielnie wspomagał Subaru w misji ratowania świata. Jak mało kiedy żeńska obsada była naprawdę fpytkę i nawet nie wiecie, jakie miałam zgryz, kiedy po pierwszej połowie anime, zaciekle kibicując pairingowi SubaruxEmilia, poznałam sympatyczną stronę Rem. Jak Emilia nie wróci do bycia badassem, to jej pozycja pierwszej waifu Lugnici będzie poważnie zagrożona (jakby już nie była przez mem „I love Emilia”). Ale o tym już się nie dowiem. Oczywiście byłoby zbyt pięknie, gdyby anime odpowiedziało na wszystkie nurtujące pytania, z „co z tą cholerną wiedźmą?!” na czele, a jest to tym bardzie frustrujące, ponieważ nawet przy sprzyjających wiatrach na drugi sezon przyjdzie nam trochę poczekać. Jak żyć, panie dzieju, jak żyć? I kogo by tu zmolestować o wydanie LN?

9/10 – ocena obniżyła się przez niezbyt emocjonujący ending i dzikiego Subaru z połowy, ale do subiektywnej dziesiątki zabrakło naprawdę niewiele. Muszę docenić, że Re:Zero udało się mnie zabawiać przez calutkie pół roku.

ReLIFE

giphy.gif
Pamiętamy [*]
Wydawałoby się, że Kaizaki Arata swoje lata szkolnej świetności ma już dawno za sobą, a jedynym sukcesem w jego 27-letnim życiu, którym na dodatek nie może się pochwalić nawet przed kolegami, jest praca na pół etatu w spożywczaku. Niby wcześniej przez trzy miesiące pracował w korpo, ale o tym to aż żal wspominać. Przegryw jak w mordę strzelił. I wtedy stał się animcowy cud i na drodze Araty wylądował anio-, znaczy, w ciemnym zaułku wylądował podejrzany gość, który zaproponował mu wzięcie pigułki na wszystkie problemy. Wiemy, jak to normalnie by się skończyło, ale to tylko anime, pacjent będzie żył. Arata dostaje propozycje – otrzyma posadkę marzeń, jeśli weźmie udział w pewnym eksperymencie mającym go przywrócić na łono pracowitego społeczeństwa. Eksperymencie, który sprawi, że znów stanie się… zwykłym japońskim licealistą! Jeee!

To dziwna seria. Jeśli chodzi o fabułę to szczerze wam ją polecam, szczególnie osobom w wieku głównego bohatera (wy, młodzi, nie wiecie, jak to jest czuć ból w stawach w wieku dwudziestu kilku lat…), jednak względem estetyki to anime leży i kwiczy. O animacji już się wypowiadałam w pierwszym wrażeniu – kreska jest bardzo prosta, cieniowanie mocno oszczędne, a bohaterowie cierpią na syndrom „te, Stefan, podoklejaj im wszystkim twarz naszej modelowej postaci”. Ale to da się przeżyć, bo przynajmniej nie ma spadków jakości. Najgorzej jest z muzyką. Jak słowo daję, jeszcze nie słyszałam tak czystego rzępolenia na fortepianie, gdy muzyk wciska losowe klawisze w dość losowym tempie. Może to miał być jazz, a może ten świeżak, którego zatrudniono do komponowania muzyki w ReLIFE, próbował przekazać prośbę o ratunek za pomocą eksperymentalnej wersji kodu Morse’a. Powiedziałabym, żebyście odsłuchali sobie jakiś losowy kawałek na Youtube, ale nawet nikomu nie chciało się tego piracić.
Wracając do pozytywów – nie myślałam, że jeszcze jakaś seria szkolna będzie umiała mnie szczerze zainteresować. A tu proszę! Podobnie jak Orange pokazuje trudy życia licealistów z trochę innej strony, i to nie skupiając się przy tym na jakimkolwiek większym romansowaniu. Nawet jeśli niektóre problemy są już wyświechtane niczym gacie wujka Józka, to udało się to pokazać w trochę inny, naprawdę mądry sposób. Kaizaki świetnie sprawdza się w roli osoby, która umie rozładować napięcie, pomóc swoim młodszym kolegom czy wręcz podsunąć mądrą radę, bo licealiści traktują go nie jako zrzędliwego starucha, ale fajnego równolatka. W ten sposób rozwija się także sam główny bohater, który przez pracę w korpo stał się zamkniętym w sobie, zaszczutym i trochę szorstkim człowiekiem. Na nowo odkrywa jak powinien czerpać satysfakcję z życia. Bardzo, bardzo inteligentna seria, dlatego tym bardziej boli to, że się skończyła w takim momencie. Boże, jak dobrze, że manga zaraz wyjdzie w Polsce. Tomiku, przybywaj!

8/10 – to anime polubiła nawet moja przyjaciółka, która nie jest żadnym animoholikiem, więc coś w tej serii zdecydowanie jest.

Servamp

tumblr_obagr0l3sz1ulzhnuo1_500
Kij z wampirami… ale czy nikomu nie wydaje się dziwne, że ten kot trzyma widelec w łapie?!

Dawno temu był sobie chłopiec, któremu w wypadku umarła mama. Nikt z krewnych nie chciał przygarnąć dziecka, lecz wreszcie przyszedł wuj, dla którego dobro malca było ważniejsze niż utrapienie, jakim mogło być jego wychowywanie. I tak wyrósł Shirota Mahiru, przeciętny licealista, dla którego pomaganie stało się tak samo naturalne jak oddychanie. W końcu się to na nim zemściło, bo kiedy pewnego dnia postanawia przygarnąć porzuconego, małego, czarnego kotka i nadać mu imię, zawiązuje w ten sposób pakt z istotą, o której plotki zaczęły krążyć po okolicy – wampirem. Ale przecież nie mógłby to być jakiś tam przeciętny Drakula, co to to nie. Upiór jest Servampem, czyli wampirem, który pod wpływem paktu służy człowiekowi i daje mu magiczne moce. To byłoby jednak zdecydowanie za proste, gdyby taki Servamp był ino jeden, dlatego jest ich aż osiem, każdy pochodzący od innego grzechu głównego.
Zaraz, osiem? Nie to mówili na lekcjach religii! No ale wiecie, Japonia. Kto, jak nie ósmy nadprogramowy Servamp, miał zostać głównym antagonistą?

Nie wiem, może kosmici wyprali mi mózg, kiedy z rana szłam po bułki, ale z niewyjaśnionych bliżej przyczyn obejrzałam tę serię do końca. Spróbujcie mnie przekonać, że nie popełniłam błędu, bo osobiście mam wrażenie zmarnowania czasu. Jedyne co mogę odszczekać to opinię na temat głównego złego. Świrowata strona Tsubakiego i napady pustego śmiechu wciąż mi się nie podobają, ale jednak jego motywacje do 11 odcinka nie były płaskie jak placek tortilli (w 12 nastąpiła apokalipsa zwana „oryginalnym zakończeniem”). No i nie jest tak absolutnie do cna zepsuty, skoro „ratuje” umierających ludzi, a swoich sługusów traktuje nad wyraz dobrze i, co tu dużo mówić, przyjaźnie. Niestety, tyle dobrego nie mogę powiedzieć o jasnej stronie mocy, która jest zbieraniną ludzi i wampirów bez pomysłu na siebie. Cały czas miałam wrażenie, że żadnemu z nich tak na serio nie zależy na czymkolwiek, szczególnie na piciu krwi, a jak odbębnią swoje antenowe pięć minut to znikają niemal na dobre. Tylko ten główny bohater lata jak kot (haha. ha.) z pęcherzem od zwampirzonego przyjaciela do kolejnego wąpierza z ekipy. Nie żeby działania Mahiru cokolwiek dawały, bo i tak najczęściej siedzi i rozpacza nad brakiem mocy, ale przynajmniej daje pretekst innym do jakiegokolwiek działania. Ponadto czy mi się dobrze wydaje, że twórcy zanimowali tyle tomów, ile się dało, wyrzynając przy okazji z połowę materiału? Bo to czuć w zawrotnym tempie zaliczania kolejnych akcji. I ten beznadziejny finał ala końcówka animowanego Soul Eatera, tylko że jeszcze gorzej, ble. Tyle dobrego, że brzydkie to jakoś strasznie nie było, a nawet trochę bardziej przejrzyste niż manga (nie ładniejsze, ale łatwiej się oglądało). Muzyka też wpadała w miarę przyzwoicie i na pewno nie sięgnęła poziomu ReLIFE, no, ale. Sukcesu serii, która aspiruje do bycia jedynie sztandarowym przykładem dziewczyńskiego shounena, to ja nie wróżę.

4/10 – Ten ostentacyjny brak kobiet w tym anime/mandze to oczywiście wcale nie tak, że seria celuje w yaoistki, a ciekawą fabułę ma w zadku?

Shokugeki no Soma: Ni no Sara

aWWESRs.gif
Shokugeki to nie tylko ecchi. To także poruszająca do głębi męska męskość!

Shokugeki strikes back! Głodni animacyjnych wrażeń (i nie tylko) widzowie już się cieszą, banany goszczą na ustach wszystkich, a sucha krakowska faluje w szalonych pląsach. Wydaje wam się to wystarczająco dzikie do wyobrażenia? To znak, że jeszcze nie wiecie, czym się tę serię je. Wiosenne Wybory trwają w najlepsze. W ćwierćfinałach spotkała się najlepsza ósemka „pirszorocznych” liceum Tootsuka i oczywiście żaden byłby to arc turniejowy w shounenie, gdyby wśród wybrańców zabrakło głównego bohatera. Souma w kolejnej rundzie będzie musiał zmierzyć się z Nakiri Alice, kuzynką Eriny, która jest specjalistką w kuchni molekularnej. Czy zwykły nóż jest w stanie mierzyć się z wirówkami i ciekłym azotem rodem z najlepszych laboratoriów? Co z niepewną siebie Megumi, która prawie dzikim fartem dotarła do tego etapu? I kto właściwie jest ósmym zawodnikiem, kryjącym się w tle niby asasyn w wychodku?

Na pojedynku między Ryu a Megumi skończyła się moja znajomość mangi i o ile do tego właśnie momentu czułam, że materiał gna na łeb, na szyję, to potem było odrobinę lepiej. Ale tylko odrobinę. I tak może się niektórym wydawać, że poświęcenie prawie całego sezonu na dokończenie jednego turnieju to stanowczo za dużo, jednak dla mnie sparkle nad kotletami mogłyby latać godzinami. Mimo to nie twierdzę, że nie było nużące poświęcenie tylu odcinków na jedną formułę. W pierwszym sezonie było więcej wszystkiego – poznawania nowych osób, pojedynków o różnym stopniu intensywności („arc” z karaage uważam za jeden z fajniejszych… bo jestem pies na kurczaki), mnóóóstwo dań, na których widok ślinka ciekła rurociągiem. A teraz sprawa ograniczyła się do całych siedmiu pojedynków na mniej więcej te same dania. Pół biedy finał czy benta Alice i Soumy, które faktycznie się od siebie różniły, ale przez kopiowanie Mimasaki oglądanie niektórych odcinków zrobiło się frustrujące. Dobrze, że poza względnym odczuciem prędkości, z jaką pędziła akcja, jakość anime nie spadła ani o jotę. Opening wciąż wydaje mi się mega bekowy, złote jajco urosło do jakiegoś metaforycznego wyobrażenia ala kulinarny posąg Buddy, ale w sumie surfowanie na nożach świetnie oddaje magiczność odlotów, których doświadczają bohaterowie podczas jedzenia. No i muzyka jest chwytliwa, oj jest. Oby wesołe degustacje czym prędzej zasłużyły na kolejny sezon.

9/10 – nigdy mi się nie znudzi oglądanie żarełka. I niech golonka będzie z wami.

Ps. A teraz idźcie czytać mangę. Już, już! /~Darya

Show By Rock!! Short

tumblr_oa6gtaK2f51s5wiico1_500.gif
Gdzie klasyka shoujo spotyka się z klasyką shounena.

Kto ma uszy, niechaj słucha, bo po sukcesie pierwszego sezonu, a przed zapowiadanym (i mocno niespodziewanym) drugim sezonem wyszła ta oto sympatyczna seria ze stajni Show By Rock!!. Życie członków zespołów pełne jest wyzwań, od udzielania wywiadów dziwnym jajogłowym ciotuńciom, po kręcenie reklam zachęcających do odwiedzenia wodnego parku rozrywki. Cóż, koncerty to nie wszystko, a kariera nie kończy się na ćwiczeniu kolejnych piosenek. Jeśli chcecie rzucić okiem na to, co się dzieje w MidiCity, kiedy akurat nie trzeba ratować muzycznego wszechświata, to studio Bones już biegnie wam na ratunek.

To był przyzwoity zapychacz przed kolejnym sezonem. Jako speciale było to na wyższym poziomie niż średnia blurejowa, ale żeby robić z tego serię telewizyjną – to już pewnie była przesada. Większość odcinków traktowała mocno o niczym; najmilej było po prostu patrzeć na gębusie znanych postaci i nie wczuwać się w te chaotyczne wywiady. Bardzo podobała mi się za to dwuodcinkowa (i pewnie mocno nieprawdziwa) historia z założeniem Tsurezure oraz wyjazd ShingancrimsonZ do gorących źródeł. Ach, te szalone mecze ping-pongów w anime… zrobię o nich notkę, obiecuję wam to! Piosenki były dość spoko, a najmilej z tego wszystkiego słuchało mi się endingu. No dobra, posłodziłam jak mogłam, a teraz dawać mnie już tę pełnoprawną serię! Ile można jechać na ochłapach?

6/10 – shorcik shorcikiem, ale skala porównawcza musi być zachowana. Porządna okejka i lecimy do przodu.

Taboo Tattoo

s5lxwbg627ax.gif
Kot skradł mi puentę.

Akatsuka Justice, dla przyjaciół Seigi (czyli… sprawiedliwość), przy okazji spełniania obywatelskiego obowiązku i uratowania przed chuliganami jakiegoś starszego pana otrzymuje w podzięce tatuaż, z zaaplikowaniem na miejscu w gratisie. Wkrótce na drodze głównego bohatera staje też tajemnicza srebrnowłosa dziewczyna, która twierdzi, że jest z sił specjalnych wysłanych z USA, a tatuaż, który ma ona oraz Seigi, to tak naprawdę wysokozaawansowane bronie, które wykradziono z ichniego laboratorium. Seigi nie ma nawet postawionego przed sobą wyboru, czy woli mieć w takim razie odciętą łapę, czy chce pomagać Fluesy Bluesy (ją zią, tak się tworzy zagraniczne imiona według Japończyków), ale ekipa Amerykańców właściwie od razu wciela go do swojego zespołu. Jest ku temu powód – tatuaż o groźnie brzmiącej nazwie Void Maker, który ma chłopak, jest jednym z potężniejszych i do tej pory nie znalazł się nikt, kto byłby z nim kompatybilny. A tu proszę, idzie sobie przeciętny japoński licealista i o, działa. Nie trzeba też chyba mówić, że chętnych na magiczne tatuaże jest więcej? Ano jest, całkiem sporo nawet, więc nasz Seigi będzie miał kogo lać w imię sprawiedliwości, oj będzie miał.

Mogłabym napisać tylko jedno zdanie – kolejny magiczny shounen ze zbieraniem haremu w tle – i to by wystarczyło w zupełności na komentarz. Ale jest to również tak wielka kopalnia sztampowych elementów anime, że seria zainspirowała mnie między innymi do napisania notki o kabe-donach. Wtedy pomyślałam sobie „kurczę, wcale nie będę wciskać kitu jeśli powiem, że oglądając takie byleco podnoszę blogerskie kwalifikacje”. Ale nic ponad to od tej serii nie oczekujcie. Jest to tylko średniawa fantasyłupanka bez jakiegokolwiek polotu, robiona maszynowo co sezon. Jedni mają moc, drudzy mają moc, no to może każemy im się bić między sobą! Może bym wam to poleciła, żeby popatrzeć sobie na magiczne walki, ale i tego nie zrobiłabym z czystym sumieniem. Praca kamery jest wówczas bardzo dziwna, bo lata z kąta w kąt jak karaluch na dopingu. Miało to wzmóc wrażenie, że dużo dzieje się na ekranie, ale tak naprawdę widz wyłapuje tylko co drugi kopniak i to przedstawiony od jakiejś pachy strony. Serio, zostawcie to cioci Dziab, a już ona się zajmie wyciąganiem szalonych przykładów do kolejnych notek o schematach.

5/10 – trochę na wyrost, bo jeszcze jej nie dokończyłam z powodu zbyt wolnego tempa przemiału chińskich bajek na życie. Ale jest to ocena adekwatna do moich oczekiwań względem stiudium głupich anime.

Tales of Zestiria the X

tumblr_o9qvj23Tqu1ro8jcyo2_540.gif
Elo, siema, graba zią~

W dalekiej, dalekiej, daleeekiej magicznej krainie, serafiny i ludzie koegzystowali na jednej ziemi. Ale to było kiedyś. Teraz świat trawi dziwna ni-to-zaraza-ni-to-kataklizm, związany z nieczystościami pochodzącymi ze złych emocji. Księżniczka Alisha mocno przejmuje się tym zjawiskiem, dlatego wysyła oddział żołnierzy i naukowca, którzy mają zbadać miejsce gdzie skumulowały się najbardziej złowieszcze czarne chmury. Kiedy księżniczka przez długi czas nie otrzymuje odpowiedzi, postanawia wyruszyć w ślad za wyprawą. Tam nie czeka jednak na nią nic dobrego – w wyniku ataku smoka giną wszyscy poza Alishą. Tylko ogromne pokłady szczęścia sprawiają, że na wpół zrozpaczona dziewczyna trafia do wioski zamieszkiwanej przez serafiny oraz ludzkiego chłopaka, Soreya, który jako jedyny potrafi je widzieć. Czy to znak, że Sorey stanie się wybrańcem, który znów połączy ze sobą dwie rasy i przegna straszliwą bestyję?

Alisha jest całkiem fpytkę księżniczką, taką twardą i wierną swoim przekonaniom. W świecie, w którym żyje, jej wyidealizowane poglądy naprawdę mają sens, bo aby zapobiec tworzeniu się potworów, należy zapobiec wszelkiej nienawiści (przynajmniej w założeniu, a w praktyce zminimalizować przez niewszczynanie wojen). Co wyjdzie w praktyce to jedno, ale najważniejsze, by nie zbaczała z obranej drogi. Sorey też wywiera naprawdę dobre wrażenie; to bohater, co się nie zraża, nie dramuje… póki co…, tylko zbiera doświadczenie i robi co w jego mocy, aby ludziom żyło się lepiej. A że robi to w piękny, widowiskowy sposób dzięki nieokiełznanym funduszom studia ufotable, to tylko lepiej dla widzów. Mujbosiu, jakie to wszystko było pienkne, ta grafika (poza końskimi zadkami z ostatnich dwóch odcinków), ta muzyka! Sountrack jest świetny, grzmoci aż miło, choć peany pochwalne najprawdopodobniej należą się akurat twórcom gry. Znaczy – gier. W końcu w anime dostaliśmy produkt 2 w 1. Jestem straaasznie ciekawa dalszego ciągu prequela, czyli Berserii, bo ta część wydaje się fabularnie jest zdecydowanie ciekawsza od Zestirii. Mam nadzieję, że wraz z drugim sezonem zostanie pokazane dużo więcej niż te dwa odcinki, bo po prostu marzę o tym, aby co odcinek coś wybuchało albo się biło, albo oba naraz.

8/10 – oj, cieszę się z tego drugiego sezonu, bo z Tales of Zestiria the X to strasznie przyjemne fantasy jest. Niewyszukane, niezbyt oryginalne, ale takie porządne i ładniusie.

 

Najlepsza grafika
Raczej nie mam wątpliwości w tej kategorii – oddaję medal Tales of Zestiria the X. Ufotable udźwignęło ten ciężar (mimo pewnych standardowych problemów z końcowymi odcinkami w anime ogółem) i wydusiło z siebie tyle dobra, że tym razem nie stęknę nawet jednego złego słowa na temat ich adaptacji gier. Choć jakieś miejsce honorowe należy się Shokugeki za trzymanie wysokiej jakości do ostatniej klatki, bez grama QUALITY i… komputerowych końskich zadków.

Najlepsza muzyka
Re:Zero chyba na równi z Tales of Zestiria. Ciężko zdecydować. To pierwsze miało naprawdę niezapomniany motyw wiedźmy, a drugie przy każdej bitce porażało świetnymi chórami.

Najlepszy opening/ending
Z ogromną przyjemnością wybieram „Kaze no Uta”, czyli opening do Tales od Zestiria the X. Czy ta notka jest już odpowiednio nudna i tendencyjna?

Najlepsza postać
Od czasów Kaikiego z Monogatari nie było tak świetnego oszusta w anime – Reigen Arata z Mob Psycho 100. Nie da się go nie lubić, mimo oczywistych szwindli, kanciarstwa i zadzierania nosa… a może właśnie dlatego, że to wszystko jest tak oczywiste?

Moje OTP
Subaru i… Subaru i… Przyznam, że dałam się złapać na urok Rem, ale jednocześnie wciąż o wiele bardziej wolę Emilię. W końcu pierwsza miłość nie rdzewieje. A co mi tam, postawię na trójkącik!

Największe wtf?!
Masakryczne QUALITY w 9 odcinku Orange. Zdradzę wam taki sekrecik – jakoś odcinków tak naprawdę nie zależy od pieniądżów, ale od czasu. Jak się studio przestaje się wyrabiać z terminami, a jest tak zwykle około 2/3 serii, to wysyłają odcinek albo dwa do zrobienia w całości w Chinach. Ale jeśli o Orange chodzi, to chyba nawet tych chińskich rysowników było ledwie trzech na krzyż.

Moje guilty pleasure
B-Project. Na końcu to już tylko z niecierpliwością wyczekiwałam co głupiego odwalą ci szumnie zwani idole. Bezludna wyspa z wesoło chasającymi przystojniakami (kurde, czy im tam gdzieś nie utopił się kapitan ich łódeczki?) była doprawdy miodna.
(Darya chce dodać, że każdy kto widział Binan Koukou Chikyuu Bouei-bu LOVE! LOVE! wie, że to ta seria powinna była się tutaj znaleźć).
(Dziab wie, ale co zrobisz. Nic nie zrobisz. Czekam na słaby sezon albo jesienną depresję, żeby wziąć się za pierwszą serię.)

Największy zawód
Fangirl jest smutny, fangirl jest zły. Fangirl stawia na Danganronpę 3 Mirai-hen, bo to było słabe, siekanina bezsensowna, postacie niemal nie do lubienia i jeszcze znalazł się tu dziki gejaszek od czapy. Yyy.

Najlepsza kontynuacja
No przeca, że Shokugeki (wciąż chcę pisać na Lemurilli *gulp*). I każdy następny sezon, jeśli tylko będzie zrealizowany na przynajmniej podobnym poziomie, z miejsca przytulę w tej kategorii po raz kolejny.

Najlepsza nowa seria
Re:Zero. Poczułam w tym tytule trochę ducha Steins;Gate (nooo, te cofanie się w czasie, próby ocalenia dziewczyn życia, suchary – wypisz wymaluj). Seryjny kandydat do zostania mojego Anime Of The Year. Nic z poprzednich sezonów raczej tej pozycji nie ruszy, ale może np. Drifftersom albo Yuri on Ice!!! się to uda? Pomędrkujemy za trzy miesiące w podsumowaniu roku!

 

~Dziabara

24 komentarze do “Duże ilości serii naraz, czyli podsumowanie anime sezonu lato 2016

  1. Zaczełam czytać, ale pierwsze co przeczytałam to spoiler na temat mojego ulubionego bohatera z B-Projectu i odechciało mi się czytać reszty, bo co jeśli więcej traumatycznych spoilerów inside, a ja jestem dopiero przy 5 odcinkach sezonu lol

    Polubienie

    • Aaa, jedyny konkretnie wymieniony bohater w opisie to chyba tylko Ryuuji :3 Przepraszam, staram się zwykle unikać spoilerów, no ale nie da się czasami nie poprzeć zdania przykładami. Mam nadzieję w takim razie, że nie czytałaś peesa, chociaż…. Otai, seryjnie ostrzegam, końcówka cię przerośnie, gwarantuję. Ciągle szukam wyjaśnienia, dlaczego oni zrobili to, co zrobili i obawiam się, że fabuła została napisania dzień przed wypuszczeniem ostatniego odcinka. No i jakość strasznie spadła na końcu, tak jakoś od 9 lub 10 odcinka :<

      Polubienie

  2. Akurat w moim przypadku Re:Zero nie podniosło się po tym tragicznym okresie ze środka i koniec końców wylądowało gdzieś w okolicy „ze zmarnowanym potencjałem, ale mimo to nader przyjemnie w odbiorze” – 7/10 dam. Also, Emilia is sh*t xD
    O Macrossie ani słowa, herezja xD

    Polubienie

    • Emilia-tan :< Żartuję, biorę to na klatę. I tak 7 na 10 to „good” według MALa, więc to dobrze, że jakoś się oglądało. A środek przyznaję, był takim momentem, że każdy miał wręcz prawo rzucić to w cholerę.
      A co tam na froncie Macrossowym nie tak? Wszyscy mają się za dobrze?

      Polubienie

  3. Myślę, że pogłębia dramę. Szczególnie po filmie. Mieć koncert w Tokijskim Dome, to jak wygrać miljony xD Ano ta drama była trochę… nudna. Ale były w niej fajne momenty. Np. jak Kanan ominęła Mari. Brokoro kokoro. </3

    Już nawet Felt jest tą lepszą kandydatką od Emili |: Bo chociaż zabawnie będzie. Podobno w dalszych arcach sama Emilia zyskuje, ale meh… MEH. Nie pałam do niej największą miłością. To w ogóle zabawne, że poboczne postaci są o wiele bardziej ciekawe od głównej protagonistki serii. Theresia chociażby. Ile ona była na ekranie? 10 minut? 15? A zaskarbiła sobie moją miłość.

    Zaczęłam oglądać Talesy Po odcinku zerowym mam takie WAT. Trochę boli mnie to CG i 3D, bo nie pasuje do animców. Zawsze mnie bolało. Nawet przy Fate/Zero bolało. Chociaż tutaj jest w miarę ładne…

    Polubienie

    • Wiem, że Tokio Dome to prestiż, ale w anime to już przestaje mnie ruszać, kiedy co drugi szkolny zespół o tym marzy i mu się udaje. Soł… i tak się wczułam. Momenty fajne, bo i animacja fajna :P

      Mam nadzieję, że Theresia się jeszcze pojawi, chociażby w kontekście Reinharta – to mogłaby być jego matka, a przynajmniej szacowna ciotka, po której „odziedziczył” geny do walki mieczem. I ogólnie to była taaaka fajna historia, bo silne, ale czułe babki są najlepsiejsze <3 Tym bardziej można się utożsamić z bólem Willhelma.

      A, zapomniałam napisać o tym CG w podsumowaniu (w pierwszych wrażeniach było). Wiem, nie każdy jest przyzwyczajony i to wciąż nie jest wybitnie piękna rzecz. Ufotable stara się jednak wykorzystywać to przy szczególnych scenach (dużo dymu, chmur, wielkie stwory) i się tego trzymają. Takie magiczne ataki ludzkich postaci są rysowane ręcznie.
      Muszę zerknąć na Kara no Kyoukai, bo na początku mimo wszystko chyba nie stosowali żadnej sri-di animacji :/

      Polubienie

  4. No, czekałam na tę notkę :D to polecę znów alfabetycznie… po długości akapitów będzie wiadomo, co oglądałam, co tylko rzucam komentarz.

    Berserk
    Ja… ja chciałam. Próbowałam. Serio. Ale jak w okolicy 5 czy 6 odcinka zorientowałam się w piątek pod wieczór, że myślę „oesu, dziś Berserk… eeeeeeeh…”, to stwierdziłam, że nie będę samej siebie męczyć. No po co? Nawet nie powiem, że kiepskie czy coś, nie, nie wiem co. Ale podtrzymam opinię, że momentami CGI było bardzo fajnie zrobione, a momentami wręcz koszmarnie.

    Binan […] LOVE LOVE!
    Hej Dar! o/ Pozwól, że zacytuję: „seria jest schematyczna, bezsensowna i brzydka, bawiłam się znakomicie”, bo to doskonale oddaje moje uczucia względem tej serii. Ba, na tyle znakomicie, że to w sumie jedyne, nad czym siedziałam odświeżając stronę w oczekiwaniu na odcinek (zwykle na AU był o 21:03). I tak, to się nadaje na guilty pleasure. Nie będę się wypierać. Ulubiony motyw z serii to chyba to, że zUe bliźniaki wparowały przed główną piątkę, „TO MY WYSYŁAMY POTWORY! BÓJCIE SIĘ!!!111jeden”, a ci… no, nic. Minął ponad miesiąc a oni się zastanawiają „…to może by coś z tym w końcu zrobić?” – „nah”. Będzie trzeci sezon? Obejrzę na pewno. Choć nie wiem jak ma być, jak senpaie powinny kończyć szkołę i spadać na uniwerek… choć jak spojrzeć na tego kolesia od siatkówki, ile on miał, 26…? Może nie wnikam.

    Danganronpy – razem machnę, a co…
    A, teges, bo… szczerze, pogubiłam się. Na początku mówiłam, że fajnie, że dwie serie, dwa różne klimaty, dwa zestawy kompletnie odmiennych postaci, idzie odróżnić i się nie mylą. A potem zaczęły się przeplatać wątki, postacie z „poniedziałku” pojawiały się w „czwartek” i vice versa, i… no. Meh. Nie, żebym się jakoś specjalnie skupiała podczas oglądania, może to też dlatego? Ale powiem że Asahina powinna dostać całą paczkę ciastek za targanie Naegiego na plecach, a w „czwartkowej” było bardzo wyraźne nawiązanie do Saint Seiya i miałam wtedy banana. Co do cenzury, fakt, te czarne kreski na pół ekranu… eh.

    DAYS
    …jak to dalej nie umie kopnąć, to nakama power nie pomogło? Skoro w każdym odcinku zbierał nowych nakama? No ej, jak to tak?

    Handa-kun
    Jak już Sakamoto wywołujesz, jakoś niedługo ma wyjść ten najostatniejszy odcinek… Ale fakt, brzmi trochę jak dwujajowy brat bliźniak tego pierwszego.

    Mob Psycho
    Skoro nic się nie zadziało po drodze, to wpiszę sobie w kolejkę do obejrzenia, a co.

    Orange
    Uratowali \o/ do serii mam jedno wielkie zastrzeżenie i nie tyczy się „twarzy krzywych jak sosny w górach”, bo… no, jak mówiłam, raczej nie widzę takich rzeczy (choć w 8 odcinku wyłapałam, jak w tle idzie sobie jakaś parka i nagle puf! znika, nie ma). Nie, moje zażalenie tyczy się samego listu. No ja przepraszam bardzo, ale JAK mam przeczytać cokolwiek co jest napisane, jeśli pokazują to ułamek sekundy? I to nie wina napisów, wątpię, żeby Japończyk też za tym nadążył. W efekcie dość spokojne, leniwe oglądanie stało się oglądaniem z myszką w pogotowiu, żeby zapauzować odcinek i przeczytać co napisane na kartce. Średniowcale przyjemne.

    To coś o prawnikach (idzie tu, bo P jak Prawnik) (powinnam to dać pod G) (whatever)
    Ah, to. To.

    …szczerze? W połowie mi się zwyczajnie… znudziło. Wszystkie dziwactwa, tajfuny, spadające peruki i dowody z d…dziwnych miejsc wzięte zrzucam na karb gry, także mnie to nie ruszało, ale… no, po prostu. Jakby to było jako dwa oddzielne sezony, pewnie by do mnie lepiej trafiło, a tak mi się przejadło. (i co u licha ciężkiego robiły te psy w drugim endingu?!)

    Saiki! …mogę go tu? Jeszcze trwa, ale…
    Jestem po 61 odcinkach (jak ktoś radził, po prostu w poniedziałki oglądam zbiorczo cały poprzedni tydzień) i podtrzymuję – ogląda mi się świetnie. Myślałam, że powtarzanie wciąż niektórych gagów się znudzi i obrzydnie, ale wręcz przeciwnie – zamiast zacząć niesmaczyć, stały się czymś pewnym, stałym elementem, bez którego seria by nie miała klimatu. Wiadomo, jest to wszystko dość mocno przerysowane, od świecącej na złoto Teruhashi – obiektu westchnień wszystkich dookoła, przez Nendou, którego antyuroda wywołuje płacz u małych dzieci, do samego ultraproubersupermocnototalnie OP Saikiego, który w sumie chciał by tylko mieć święty spokój od wszystkich, urlop od supermocy i dożywotni zapas galaretki kawowej. W sumie każdą ważniejszą postać da się tu opisać jednym krótkim zwrotem i niewiele pominąć, ale… taki urok? Plączę się w zeznaniach, także po prostu krótko – podoba mi się, będzie mi szkoda jak się skończy.

    Last but not least, Servamp
    Oooho. Grzechy główne, które nie są FMA ani Kluczami do Królestwa.
    Ta seria jak na moje, zgodnie z tym co mówisz, cierpi na poważny syndrom upychania treści przy jednoczesnym jej wycinaniu. Gdzieś mi coś mignęło, że cały dość ważny arc wyjaśniający sporo zamieszania końcowego się poooooszedł~, zapewne po to, by wcisnąć w całości wątek duetu Jekyll & Hyde ku radości fangirli. Jak o tym mowa, Licht i jego pozy zwalili mnie z krzesła. Wioska Wiedeń też. I TE DZIWNE RAMKI W ODCINKU 11, TE Z NAZWAMI ATAKÓW/TECHNIK/WHATEVER. Co to miało być, skąd, po co, czemu nagle, eh? (choć sam koncept „podmiany” z ataku w obronę mi się nawet podobał, Misonowa kosa na czerep też… nie, i tak miotła wygrywa wszystko) 12 odcinek może przemilczę. Mahiru chyba poleciał na dach po obejrzeniu sezonu chłopców z wombatem i uznał, że love power rozwiąże wszelkie problemy. Najdziwniejsze, że w sumie dobrze uznał. Co ten Tsubaki?
    P.S. Doliczyłam się dwóch babek, tej od sznurków i Mother of Wrath, ale w 100% rozumiem co masz na myśli przez „brak kobiet”.

    Polubienie

    • Sorkisorkisorki, do odpowiedzi chciałam przysiąść na poważnie, ale troszkę w weekend zabalowałam (przynajmniej będzie z tego notka) i dopiero teraz mam czas na odpisanie na najlepsziejszy komentarz <3 Dziękuję, że jesteś taka dobra i wytrwała.

      Berserk
      I tak nieźle wytrzymałaś, jeszcze trochę i byś to zaliczyła. Pytanie, czy to nie żal robić sobie z Berserka guilty pleasure. A powiedz mi – znasz ty mangę albo poprzednie anime, czy tak na bombę zaczęłaś oglądać najnowszą serię?

      O Wombacianych Chłopcach to do szefowej, więc pozwolę sobie odetchnąć z ulgą i nie kajać się po raz setny za nieobejrzenie.

      Danganronpa uno i dos
      Nie, to serio było takie meh, szczególnie poniedziałkowa część (i na piernik to wszystko było? żeby jakimś dziwnym sposobem zrobić całej serii happy end?). Początek czwartkowej Danganropny był w sumie i tak najlepszy, nawet jeśli żarty były strasznie od czapy czasami – Teruteru i jego „Taylor Swift” albo ostatnio „Justin Bieber”, takie znikąd, że aż zabawne. Sprawa tarć w tym gorszym kampusie dla nieutalentowanych też była ciekawsza i na pewno bardziej naturalna niż wideo piorące mózg od jednego obejrzenia. Szkoda. A mogłaś się zabrać za grę…

      DAYS
      Nope, do siódmego odcinka włącznie Tsukamoto dalej dawał dupy jeśli chodzi o kopanie w piłkę. Nakama power działa tylko jako doładowanie akumulatorka w dupce, żeby Tsukamoto mógł dłużej biegać. Jak króliczek na bateriach Duracella.

      Handa-kun… e ,wait, Sakamoto desu ga?
      Cośtam o nim słyszałam, że trochę mocno recap. Ale dla Sakamoto wszystko <3

      Mob Psycho 100000% jakości
      Nic się nie zadziało? Samo dobro się zadziało! Nawet końcówka była straaasznie satysfakcjonująca, pokazano rozwój wielu postaci, porządny epilog… Jak na dobre anime przystało. Jak nie Bonesy skopujące zakończenia. Polecam śliczniutko.

      Orange
      Ha, niby nie wyłapujesz, ale o tej parce to nie wiedziałam. Trzeba poszukać gifa do podrzucenia Dar do no… ekhu, ekhu, tu się nic nie zadziało. A jeśli chodzi o napisy to nawet mam teorię – to jest sposób na zmuszenie Japończyków, aby kupowali DVD i Blu-ray, żeby mogli sobie zastopować odcinki i doczytać listy. Takie nowoczesne techniki marketingu. A jak się jeszcze dorzuci tę telewizyjną jakość, to składa nam się cały szczfany plan. Od dawna wiedzą to w Shafcie, dlatego dają milion nanosekundowych napisów w Monogatari (i oczywiście ta seria jest sprzedażowym hitem).

      P jak Prawnik, N jak Nędza
      Mnie po kilku odcinkach przestało wkurzać, a zaczęłam oglądać na zasadzie „a, bierzecie papugę na świadka, suuuper, to się uda (powolne bicie brawka)”. Tak dla beki, tylko że nie. Poziomem zagadek nie lepsze to było od „Anny Marii Wesołowskiej”, a może nawet gorzej. A jeśli chodzi o psy – jeden to był chyba ten z młodości Phoenixa i Milesa, tylko że dafuq, toż to z dziesięć lat już minęło!

      Psajajajajaj~
      Obejrzałam odcinek, bo tak zachwalałaś i mimo średniej grafiki całkiem mi się podobało (Kamiya Hiroshi w roli psioczącego głównego bohatera? to się nie może nie udać), ale jak się tak strrrasznie byle jak urwał w środku dialogu, to poczułam się oszukana. Serio, nie dało się subtelniej? Powiesz mi w takim razie, żeby oglądać zbiorczo, no ale wtedy to już nie miałam takiego parcia, żeby dowalać sobie pełnoprawną serię do grafiku. Może… nie, co ja będę oszukiwać. Póki co po prostu się za to po prostu nie wezmę.

      SERvamp
      Wioska CO? Wiedeń? Czy ty mnie w trąbę robisz? Tam, gdzie była Ofelia? Czo ty mnie mówisz? Matko świnto, a już miałam uznać, że gdyby wyciąć ten arc z Lichtem i Lawlessem/Hydem i zrobić z niego serię, to wreszcie miałoby jakikolwiek potencjał (i w sumie się z tobą zgodzę, fajną mieli koncepcję na moc), ale to też sobie podaruję. Nie wiem, to było takie bessęsu i dramy, i ojacie nikt mnie nie kosia, i kosia, znaczy kosa z kija od mietły, i deszcz mieczy, który nikogo nie zabija, i wampiry, co nie żrą krwi… NIE. Poczytam mangę w bibliotece, ciekawe, czy będzie warto.
      Ach, znasz mnie dobrze <3 Tak, babki są, dwie na cztery są w retrosach, a pozostałe dwie nie mówią/prawie nie mówią/ktoś inny za nie mówi, bo nie mówią. No, dobra, piąta będzie ta bliźniaczka od Misonowych wampirzątek, ale to dzieciątko śmignęło zaledwie w drugim odcinku.

      Polubienie

    • Też marzy mi się trzeci sezon Binana, nie wiem jakim plot-twistem by go stworzyli, ale na pewno znalazłaby się jakaś metoda :D Seria kończy się chyba na lutym/marcu? A rok szkolny trwa do kwietnia… Coś by się znalazło :D
      I tak, też kocham całym sercem motyw z przyznaniem się przed protagonistami do bycia tymi złymi i ich olewkę <333

      Takoż zgadzam się do zbyt szybkiego tempa napisów w Orange ;/

      …A Shokugeki nie oglądała? Ty pamiętaj, że ja w przyszły weekend do Poznania wpadam, masz tylko kilka dni, by się nawrócić!

      Polubienie

        • Wah, jakie odpowiedzi!

          Berserk – znam poprzednie anime, które w sumie też kiedyś wzięłam bo „wypada znać”. No to się zaznajomiłam. Podobała mi się piosenka jedna z tego najbardziej :’D ale mam jedną znajomą, która mi napisała, że mangowy Berserk jest świetny, animcowy – khm, khm, kijowy. A że jej gusta nie są aż tak kompletnie rozbieżne z moimi (surprise surprise, fandom Saint Seiya! I parę innych serii też mogę wymienić, że się o nich rozgadywałyśmy, choćby to Garo, o którym jakiś czas temu pisałam), to całkiem możliwe, że coś w tym jest.

          B jak womBat – Dar, sensowny plot-twist by był problemem, gdyby ta seria chciała w ogóle być na serio. Ale nie chce. Więc problemu nie ma xD nawet jak przepchną jakąś reformę edukacji, że kolejny rok, to się nikt nie czepnie, bo tak nic nie ma ładu i składu. Kurka, nawet jak ich wyślą w kosmos do tej Andromedy bliźniaków to nie będzie zbyt z czapy w porównaniu z resztą.

          Danganronpy – a nawet chciałam, nawet weszłam na YT, nawet wpisałam co trzeba w wyszukiwarkę… po czym wyskoczyły mi jakieś playlisty po paręnaście filmików ponadgodzinnych, i zwątpiłam, czy chcę aż tyle czasu na to poświęcać i zamiast tego poszłam śmiać się z państw z oczami (nie, nie Hecia). Masz coś krótszego może?

          Mob Psycho – no, chodziło mi o to że nic złego się nie zadziało, że z polecania się zmieniło w odradzanie :’D obejrzę. Kiedyś.

          Orange – ha, miłego szukania, a gdyby jednak trza było samemu robić, pamiętam ino że to było w scenie jak stali koło szafki z butami. Nie pomyślałam żeby zapisać też dokładną minutę, lo siento mucho. A nie, przecież nic się nie dzieje, nie ma czego szukać…

          SEEEER \o/ …a, i vamp – nie no, przeca to Licht był z wioskowatych przedmieść Wiednia :’D (tak w sumie, czy Martwa Matka™ Mahiru się liczy jako szósta? Była na zdjęciu na samym początku)

          Polubienie

  5. Ja jestem baaaardzo wybredna. Tak wybredna, że tylko 91 Days przykuło moją uwagę. No i jeszcze Brotherhood: Final Fantasy XV. Ale wracając do Avilio, to naprawdę fajna postać. W trudnych momentach potrafi zachować zimną krew i sam zmienia się w wyrachowanego zabójcę. Signal jest świetnym kawałkiem, nucę to od miesiąca. :) Jedyne „ale” to głos TK, bo nie znoszę, gdy facet pieje falsetem. A Meksykanin nasunął mi skojarzenie z Dannym Trejo. :)

    Polubienie

    • I dobrze, lepiej jedna seria, ale żeby nie zawiodła oczekiwań. W ogóle bym nie pogniewała się, gdyby 91 days jednak było dwusezonowe, bo i tak miałam wrażenie, że Corteo dość szybko zmieniał fronty, a Avilio nie miał czasu w pełni odczuć straty przyjaciela (ciężko powiedzieć, ile on się gryzł, czy dzień, czy np. ze trzy tygodnie). Ale i tak miał przez długi czas głowę na karku, nawet w tej ostatniej akcji w teatrze rozegrał to pięknie.
      TK pieje, to fakt. No ale co zrobić, jak akurat chwytliwe piosenki ma, ech.
      O, Maczeta! A wiesz że nawet, szczególnie z pyska?

      Polubione przez 1 osoba

  6. aria jest fajną serią jeśli lubisz spokojne niespiesznie się toczące anime dobra chwilami przyspiesza ale bardzo rzadko coś w sam raz na skołatane nerwy albo krótki seans przed snem :) z tego sezonu alderamin talesy i nie wymienione tu thunderbird fantasy to moje top 3 lata w sumie widziałem więcej ale ponieważ oglądam też starocie ;p to są na hold na czas nie znany xD

    Polubienie

    • Lubię spokojne serie, jeśli faktycznie są spokojne, a nie próbują być jeszcze na dokładkę szalone/śmieszne. Jak Natsume, powiedzmy. I jeśli tylko w Arii nikt nie ma gwizdka, to już uznam to za sukces.
      O Thunderbolt Fantasy pamiętałam odkąd mi napisałeś o Urobuchim, ale naprawdę nie dałam rady wcisnąć w siebie żadnej serii więcej. Jak miałabym niechcący ją porzucić, to wolałam poczekać, aż wyjdzie całość. Czyli, jak rozumiem, było dobre? To zacieram łapki i szykuję jakiś wolny dzień na machnięcie za jednym razem całej serii, zanim się jesień rozkręci na dobre.

      Polubienie

      • dobre może odrobinę przewidywalne(przynajmniej dla mnie dziesiątki filmów wu xia i hongkondzkich swoje robi xD ) ale w sumie trudno po tylu latach wymyślić coś zupełnie oryginalnego w fantasy ogląda się to dobrze no i dostało od razu drugi sezon w stanach są zachwyceni na ANN i Crunchu jedne z najwyższych ocen sezonu :) w arii nie ma chyba gwizdka za to jest dużo o pracy gondolierki plus słitaśne zwierzątka robiące za prezesów gildii ;-)

        Polubienie

  7. Moja pierwsza myśl po dotarciu do Shokugeki no Soma: Ni no Sara była taka, że muszę się pospieszyć z oglądaniem JoJo, bo najnowszy sezon wygląda obłędnie. A poza tym tak, Sweetness & Lightning jest cholernie powtarzalne, ale to nie szkodzi, bo co odcinek miałem wyszczerz godny Reksia w niepilnowanej masarni. Czasem więcej nie potrzeba.

    Polubienie

    • W ogóle Shokugeki powinno mieć jakieś miliard spin-offów dla każdego „świata” pokazywanego podczas degustacji dań. Nawet Berserka przestałabym się bać.
      Powtarzalność najmniej dokuczała, jak oglądało się Sweetness & Lightning na świeżo, w sezonie. A jak przysiadywałam do oglądania z obiadem, to aż miło było wsuwać razem z bohaterami. Więc zgadzam się w calutkiej rozciągłości, czasami więcej nie potrzeba :)

      Polubienie

  8. Co do LL! to jednak stwierdzam, że trzeba znać wcześniejszą serię i chociaż piosenki wydane przez Aqours przed powstaniem anime, bo wtedy drama o zero głosów nie ma aż takiego mocnego wydźwięku :’D

    Oglądałam Re:Zero. Chyba najbardziej memowe anime z ostatnich miesięcy (Who is Rem? I love Emilia.), ale ogólnie bardzo świetnie się je oglądało. Główny bohater tak nie męczył jak na przykład Kirito z SAO, ale za to mhm… Emilia jest taka… mhm. Znaczy jeśli popatrzymy na te wszystkie kandydatki na królową (poza Felt, bo Felt jest jawnym trollem póki co), to Emilia wypada na ich tle bardzo słabo i obawiam się, że to wszystko zakończy się tak, że Subaru będzie za nią odwalał całą robotę :’D Rem miała swoje momenty słodkości, dzikości i w ogóle miałam wrażenie, że ona w przeciwieństwie do Emili coś w tym anime robi, a nie tylko słodko się uśmiecha. Ram była też fajną postacią. Smutno mi, że tak mało Beaci było. Zakochałam się w Mimi. I Feli. Jezu best trap ♥ I nawet smok Subaru był fajny (aż mi się przypomniała w ostatnim odcinku scena z HTTYD |: ). Przy takiej plejadzie charakterów Emilia wypada bardzo bardzo słabo D:

    Zastanawiam się, czy nie obejrzeć Tales of skoro już wyszło całe. Nie lubię czekać tydzień na kolejny odcinek (wystarczy, że miała katusze przy LL! i Re:Zero) a że wysoko ocenione to chyba pościągam :C

    Polubienie

    • Jeszcze raz – znajomość wcześniejszego Love Live’a zmniejsza czy zwiększa odczucie dramy? Bo mnie się akurat ten problem bardzo podobał. Co innego przegrać, ale z wiedzą, że choćby te kilka osób uważa cię za naj, a co innego tak z kompletnym zerem, jakby się było powietrzem. O wiele gorsze były te rozterki trzecioklasistek przez pół serii. Kocham te japońskie przyjaciółki, co nigdy nie potrafią porozmawiać wprost o bolączkach.

      Hajf fajf team Re:Zero :) Póki co ta cała elekcja była strasznie o kant czegokolwiek potłuc, wystąpienia kandydatek były taaakie przerysowane… Jak się poznało bliżej Crusch, to przynajmniej ona miała odpowiednią charyzmę i inteligencję, żeby być niezłym władcą. Natomiast w kwestii pobudek to wypada mocnośrednio jak reszta. I zgadzam się, że jeśli Emilia jakiegoś „programu” nie sprezentuje, a będzie tylko taką dobrą ciotką wszystkich, chowającą się na uboczu, to nic ciekawego nie osiągnie i nawet Subaru-bodyguard tu nie pomoże. Bardzo chcę też wierzyć w Rem, ale obawiam się trochę tego pustego listu, który wysłała do posiadłości. To na pewno nie był przypadek. W ogóle wszyscy bohaterowie są straaasznie fajni, od kocich maluchów po Juliusa, który mocno zyskał pod koniec serii. Felix best trap ever <3

      Jakichś wielgachnych zwrotów akcji w Talesach nie ma, żeby nie dało się wytrzymać do kolejnego sezonu. Możesz śmiało ściągać :)

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s